sty 02 2009

Rozdział II


Komentarze: 0

Rithior powoli otworzył oczy. Bardzo ciężko mu było podnieść się. Po chwili jednak dał radę. Spostrzegł, że jest w karczmie. W przybytku panował straszny bałagan. Krzesła i stoły były po przewracane. A na podłodze leżało mnóstwo zbitych kufli. Obok na stoliku spał Elveron. Rithior powoli wstał. Doszedł do okna i ujrzał spadające z nieba krople popychane silnym świszczącym wiatrem. – Co tu się działo – Powiedział sam do siebie poczym, doskoczył do śpiącego chłopaka

 - Elveronie, Elveronie. Wstawaj! – Zaczął targać śpiącego. W końcu Elveron otworzył oczy i usiadł na krześle. Miał bardzo roztrzepane włosy i był trochę zaspany

 - Co tu się stało? – Powiedział cichym głosem

 - Nie wiem, ale chodźmy stąd zanim karczmarz się obudzi. Tylko my tu zostaliśmy, tak, że będzie na nas – Przestraszony chwycił Elverona i szybko wyszli za drzwi karczemne zamykając je po cichu, aby nie obudzić karczmarza.

  Było już rano jednak nic na to nie wskazywało. Nawet jeden promie słońca nie przeciskał się przez wielkie chmury wiszące nad wioską. Deszcz padał bardzo mocno, więc w wiosce nie było jednego suchego miejsca a silny wiatr dawał o sobie znać wyginając gałęzie drzew lub łamiąc je. Na ulicach były zupełne pustki.

  Chłopcy zaczęli szybko iść w kierunku domu Rithiora. Włosy ich były mokre i rozwiane przez wiatr a na ubraniu nie było suchej nitki. Nagle coś ich zaniepokoiło. Ze strony placu dochodziły jakieś dziwne odgłosy. Jakby dźwięk trzeszczącej zbroi i tupot koni.

  I po kilku chwilach rozległ się ogromny hałas. Ktoś zadzwonił w dzwon alarmowy. Dźwięk rozchodził się bardzo szybko i dało się go usłyszeć w całej okolicy. Ptaki śpiące miedzy gałęziami drzew zerwały się obudzone ze swojego spokojnego snu i bardzo szybko odleciały daleko. A dźwięk dzwonu nie ustawał. Wszystkie Istoty zaczęły pospiesznie wychodzić ze swych domostw i. W wiosce wybuchł zamęt i chaos. Elfy nie wiedziały, co się dzieje Nagle z wewnątrz wioski dało się usłyszeć donośny krzyk mężczyzny

 - Wszyscy na plac

 Każdy mieszkaniec wioski zastosował się do rozkazu nieznajomego, stojącego tuż przy dzwonie na głównym placu. Wyglądał on na rycerza imperialnego. Ubrany w piękną, lśniącą zbroje z herbem na plecach siedział na czarnym koniu i trzymał w rękach kartkę. Nagle zaczął mówić

 - Drodzy mieszkańcy! Jestem Arlond. Trudnię się jako rycerz naszego władcy. Służę mu jako osobisty ochroniarz. Przybyłem tu dziś do Was, aby powiedzieć Wam o najnowszych wieściach. Czarne Legiony Drowskie przybyły aż tutaj na północne imperium. Są jakieś dwa dni drogi stąd. Armia imperialna nie może im stawić czoła, gdyż są kilka tygodni drogi od tych terenów. Wojska mrocznym elfów idą w kierunku morza. Chcą odciąć nam handel morski. Na drodze tej armii stoi kilka wiosek. Wiele już zostało zrównanych z ziemią. Wasza jest następna. Moim zadaniem jest odprowadzić was bezpiecznie do obozu uchodźców. Będziemy musieli wymknąć się na zachód. Tam czekają pozostali moi towarzysze i mieszkańcy innych okolicznych wiosek. Macie kwadrans na zabranie najważniejszych rzeczy i stawić się tutaj. Za pół godziny ruszamy. Nie odpowiadam na żadne pytania. Wszystkiego dowiecie się na miejscu. A teraz szybko mamy bardzo mało czasu. – Skończywszy swoją przemowę chwycił znajdujący się na jego głowie hełm i zdjął go powoli. Na jego ramiona bezwładnie zsunęły się czarne proste włosy. Widać, ze ów nieznajomy jest człowiekiem, gdyż uszu elfach brak i na krasnoluda też raczej nie wygląda

  A mieszkańcy przez chwilę stali i patrzyli z niedowierzeniem. A deszcz padał coraz bardziej. Coraz większy wiatr hulał. I nagle cichy dźwięk jakby rogu wojennego usłyszeli wszyscy z oddali. Dźwięk nadchodzącej zagłady.

  I teraz dopiero wybuchła panika. Przeraźliwe krzyki i wrzaski. Elfy muszą zostawić dorobek całego swego życia. Muszą uciekać gdzieś daleko. Wszyscy zaczęli biegać. Wybuchła panika. Nikt nie wiedział, co robić a czasu było mało

  Arlond bardzo zdziwił się, gdy, usłyszał róg wojenny. – Są już tak blisko. Przyspieszyli. Tej wioski za godzinę już nie będzie – Mruczał cicho.

  Rithior szybko ruszył w stronę swego domu. Wiedział, że musi uciekać. Jeśli tego nie zrobi zginie jak tysiące innych istot. A na to nie mógł pozwolić. Biegnąc uliczkami wioski widział panikujące elfy. Płaczące matki i żony. Wszyscy spanikowali. Chłopak szybko wbiegł do domu. Chwycił nóż i schował go za pasek. Wrzucił w worek bukłak z wodą, trochę jedzenia i kilka monet. Narzucił na siebie szary wyblakły płaszcz i przewiązał go sznurek w pasie. Kaptur na głowię założył i Chwyciwszy długi kij do podpory wyszedł z domu. Był już gotowy do drogi.

  Po kilkunastu minutach cała wioska była gotowa do drogi. Wszyscy stali na placu. A deszcz cały czas padał a na niebie nawet jednego letniego promienia. Tylko ciemne deszczowe chmury. Nagle rycerz przemówił.

 - Niech wszystkie dzieci, wszystkie stare elfy, ciężarne elfki i Ci, którzy nie są w stanie iść wsiadają na konie. Jedźcie przez las na zachód. Gdy tylko wyjedziecie na polany zatrzymajcie się i czekajcie na Nas. My będziemy szli za wami. Z Wami pojedzie kilku dorosłych mężczyzn w razie ataku potworów. A reszta zbierać się! Szybko! Idziemy bocznym traktem na zachód.

  Mobilizacja wzięła górę nad paniką. Część elfów ruszyła konno przodem a pozostali ustawili się na bocznym trakcie czekając na rozkaz Arlonda. W oddali widać było kłęby dymu i dało się usłyszeć walenie w bębny. Wielkie czarna armia zmierzała ku wiosce.

  Rithior wśród tłumów elfów odnalazł swego przyjaciela Elverona. Był równie przestraszony jak on sam. Szybko podszedł do niego i przepełnionym strachem głosem powiedział

  - Idą tu. Cała armia

 - Wiem, ale przynajmniej idziemy w bezpieczne miejsce – odparł Elveron głosem pełnym nadziei. Wtem na przód tłumu wyszedł Arlond i popędził konia, aby ten począł iść w stronę lasu na zachodzie. Armia zbliżała się coraz bardziej. Odgłosy bębnów i rogów stawały się coraz wyraźniejsze. A deszcz nie przestawał padać. Jedynie wiatr trochę ucichł, co wcale nie było znaczącą zmianą w pogodzie. Elfy rozmawiały między sobą. Każdy miał swoje zdanie na ten temat. Wśród tłumu było gwarno. Jedynie Arlond szedł na czele i rozmyślał. Rithior Elveron maszerowali z tyłu i patrzyli z żalem na wioskę, której już nigdy nie zobaczą.

  I szli tak kilka godzin. Mijali szerokie pola, łąki i okoliczne sady. A armia była coraz bliżej. Lecz w końcu odsłonił się przed nimi ogromny ciemny las, który był granicą północnej doliny elfów. Każdy już wiedział, że wchodząc do tego lasu opuszcza swój dom, porzuca wspomnienia i dawne dni. Jednak to musiało się stać. Tłum elfów zniknął pod ciemną osłoną lasu.

  Las był bardzo piękny. Wielkie drzewa sprawiały wrażenie bardzo starych. Wszędzie na ziemi był gęsty mech, który mokry był od deszczu. Ogromne korony drzew obłożone pięknymi zielonymi liśćmi nie przepuszczały wielu Kropel. Jednak nie można było powiedzieć, ze w lesie nie padało.

 Cały tłum elfów szedł po wydeptanej kupieckiej ścieżce. Każdy czuł się już bezpieczny jednak z tyłu cały czas dochodziły odgłosy wielkiej armi. Nagle z przodu uderzył donośny głos Arlonda

 - Tu jesteśmy już bezpieczni, jednak musimy się pospieszyć bo za kilka godzin zrobi się ciemno a my przed zmrokiem musimy opuścić las. Drzewce nie lubią jak się im przeszkadza spać. Tak, że przebierać nogami.

  Tłum usłyszawszy te słowa przyspieszył. Nikt nie wiedział, ze w tym lesie są drzewce. Rithior zostawił Elverona w tyle i sam udał się na sam przód, aby dogonić rycerza. Kiedy już przebił się przez tłum elfów ujrzał Arlonda prowadzącego swego konia.

 - Gdzie my dokładnie idziemy?

 - Dzień drogi stąd stworzyliśmy obóz dla mieszkańców uratowanych wiosek. Właśnie tam zmierzamy.

 - Czy tam będziemy bezpieczni?

 - Tego nie mogę Wam zagwarantować, jednak zrobimy wszystko co w naszej mocy żeby nic złego się nie stało.

 - W ogóle opowiedz mi cos o sytuacji panującej na kontynencie.

 - A coś Ty taki ciekawski?

 - Po prostu chce wiedzieć

 - A więc dobrze. Słuchaj uważnie chłopcze i nikomu tego nie rozpowiadaj. Czarne legiony wzrosły w sile. Zaczęły zajmować coraz większe terytoria. Stworzyły nawet własne niezależne imperium Drowskie. Ich wojska są bardzo liczne. Tam praktycznie każde dziecko jest szkolone do zabijania. Wiemy, ze oni są zdolni do wszystkiego, ale teraz chcemy złapać ich w pułapkę. Wszystkim mówimy, ze nasze wojska zajęte są innymi bitwami daleko stąd. Przewidzieliśmy ich ruch. Oni wysłali część swojej armii, aby uniemożliwiła nam dojście do morza. Wiedzieliśmy, ze tak będzie. Ataki z morza są naszym atutem, więc wiadomo, że musieli kiedyś to zrobić. Ale tu mają problem. Koło sto tysięcy żołnierzy imperium zajęło całą plaże i tylko czekają aż Drowy przybędą na miejsce. Wtedy ich zniszczą. Wojsk Drowskich jest dwa razy mniej także nie mają szans.

 - Życzę powodzenia – Tymi słowami Rithior zakończył tą rozmowę. Za bardzo nie wiedział, co powiedzieć. Jednak dowiedział się wszystkiego, czego chciał się dowiedzieć. Cofnąwszy się na sam koniec znów ujrzał swego przyjaciela i ramie w ramie począł kroczyć u jego boku.

  Las ten był bardzo bezpieczny, ale tylko w dzień. Nie wolno było przebywać tu po zmroku. A już powoli zaczynało się ściemniać. Ludzie zaczynali wpadać w panikę. Wiedzieli, ze za chwile mogą zginąć. Jednak Arlond, który szedł na przedzie dostrzegł niedaleko pozostałą część wioski odpoczywającą na polanie poza lasem. Elfy odetchnęły z ulgą. Minęło kilka minut i wyszli na nie wielką polanę pełną zielonej trawy. Deszcz już nie padał i zrobiło się trochę cieplej. Jednak na słońce nikt nie mógł liczyć gdyż zbliżała się noc.

 - Tu przenocujemy. Rano ruszamy dalej. Jutro wieczorem będziemy na miejscu - Krzyknął Arlond donośnym pełnym radości głosem. Był dumny z siebie. Udało mu się uratować mieszkańców kolejnej wioski.

  Elfy już były w komplecie. Cała wioskę udało się przetransportować daleko od zagrożenia. Maszerowali przez czternaście godzin. Wszystkim dokuczało zmęczenie i senność. Każdy miał ochotę położyć się i zasnąć. I tak się stało. Wszyscy rozłożyli się wygodnie pod gołym, niebem pełnym gwiazd i nie minęło kilka chwil i zapadła zupełna cisza wszyscy już spali.

  Nastał ranek. Rithiora obudziło ciepło słonecznych promieni padających na jego twarz. Gdy tylko otworzył oczy ujrzał, ze chmury zniknęły. Niebo było czyste a słonce grzało bardzo mocno. Chłopak poprawił włosy i zaczął powoli podnosić się z ziemi. Przeciągnął się i wziął głęboki oddech, aby złapać trochę świeżego powietrza. Teraz dopiero mógł swobodnie zbadać okolice.

  Wszędzie było mnóstwo elfów. Niektórzy spali a reszta była już na nogach. Było dość gwarno gdyż rozmawiali między sobą. Dookoła widać było tylko piękne lasy, z których dochodziły miłe dla ucha śpiewy ptaków. Arlond siedział oparty o drzewo. Badał wzrokiem wszystkie elfy na polanie

  Rithior przewiesił swój worek przez ramie. Sprawdził czy wszystko zabrał i uśmiechnąwszy się począł stawiać powolne kroki w kierunku rycerza. Zbliżał się do niego coraz bardziej aż w końcu Arlond zauważył idącego w jego kierunku młodzieńca, więc uniósł dłoń na znak powitania.

  -Witaj młodzieńcze. Co Cię do mnie sprowadza – rzekł Arlond do idącego w kierunku chłopaka.

 - Chciałem się dowiedzieć, kiedy dojdziemy na miejsce.

 - Dziś pogoda nam sprzyja. Jeśli wyruszymy w ciągu godziny to będziemy w obozie przed zachodem słońca.

  Rithior uśmiechnął się do mężczyzny i ruszył w stronę budzącego się do życia tłumu. W ciągu kilku chwil każdy już był gotowy do drogi. Rithior znalazł swojego przyjaciela i uchodźcy ruszyli w dalszą drogę. Tym razem marsz szedł sprawniej. Już nie szli traktem. Musieli zejść na poboczne dróżki ciągnące się wśród gęstych traw.

  Minęło południe upadł zaczął trochę doskwierać idącym elfom. Jednak wybawienie nadeszło. Przed tłumem pojawił się las, do którego musieli wejść. Rzucające cień drzewa przyniosły wielką ulgę maszerującym. W lesie było trochę chłodniej i każdy mógł dalej iść.

 Szli tak kilka godzin między wysokimi drzewami aż w końcu zobaczyli wielką polanę, do której zmierzali. Dotarli do obozu uchodźców

 

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz