Rozdział III
Komentarze: 0
Był to dosyć duży teren otoczony niska balustradą ułożoną bardzo chaotycznie. Wejście do obozu było dość duże i przekroczywszy je tłum ujrzał wielki obóz uchodźców. Wszędzie roiło się od różnych istot. Byli tu ludzie, Krasnoludy, Elfy Nocne, Szlachetne, Leśne, Słoneczne i wiele innych. Przybyli tu z okolicznych wiosek stojących na przeszkodzie czarnym legionom. W całym obozie porozstawiane były namioty różnej wielkości i różnych kolorów. Między namiotami porozstawiane były kubły z wodą i kosze z chlebem, aby każdy mógł się najeść. Największą uwagę zwracał na siebie namiot medyka, który wywyższał się ponad inne. W całym obozie dało się słyszę rozmowy, śmiechu, Krzyki. Słychać było dźwięk ciężkiego młota uderzającego o ciężkie kowadło i chichot bawiących się dzieci, których było tutaj pod dostatkiem.
- Rozgośćcie się tutaj. Każdy dostanie własny namiot, w którym będzie mógł spędzić kilka najbliższych nocy. Jeśli chcecie broń ustawcie się w kolejce do kowala. Może nie mamy dużego wyboru, ale zawsze lepiej mieć przy sobie jakiś kawałek miecza. Czasy są nie bezpieczne. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy medyka to zajdziecie go w tym dużym czarnym namiocie. A teraz Idę złożyć meldunek. Żegnam Was. – Rzekł donośnym głosem Arlond poczym odjechał.
Przybysze mogli w końcu odpocząć. Każdy poszedł w swoja stronę, aby poszukać jedzenia lub miejsca do spania. Rithior zaś najpierw pomyślał o broni. Przecież nie będzie się włóczył z nożem do krojenia chleba. Więc poprawił swoją pogniecioną koszule i ruszył w stronę hałasu wydobywającego się z kuźni. Idąc przez obóz mijał przeróżne istoty. Udało mu się dostrzec nawet diable grające na flecie. Rithior czuł się tu świetnie. Mijając kolejne namioty w końcu zobaczył niskiego brodatego krasnoluda uderzającego młotem w kawał rozpalonej stali. Pośpiesznym krokiem ruszył w jego stronę. Obok stało dwóch młodzieńców. Wyglądali na ludzi. Jeden był wysoki i umięśniony. Stał bez koszulki tylko w spodniach sięgających za kolana. Miał bardzo krótkie czarne włosy. Drugi zaś był trochę niższy i chudszy. Miał średnio długie blond włosy i był mocno opalony. Jego odzienie było czarne, lecz mocno wyblakłe i przetarte.
Rithior zobaczywszy nieznajomych zwolnił nie pewnie, ale po chwili był już na miejscu. Opary z pieca, przy, którym stał krasnolud były tak gorące, że ledwo dało się tam oddychać. Kowal spojrzał z niechęcią na nowoprzybyłego mówiąc
- Kolejny, który przyszedł po miecz? Czy Wy mi chociaż przez chwile dacie odpocząć. Po co ci broń chudzino? Nawet jej nie udźwigniesz! Żebyś Ty, chociaż jakoś wyglądał. Mizerne to takie a na miecz się ślini.
- Ja przynajmniej mieszczę się w drzwiach – Burknął Rithior z oburzeniem. Pozostali dwoje stali i patrzyli śmiejąc się z ciekawej wymiany zdań. Krasnolud zaś rzucił młot i podszedł no młodego elfa z pięścią mocno zaciśnięta. Dłonie jego okrywały ćwiekowane rękawice. Rithior wiedział, ze, jeśli on go uderzy skończy się to u medyka.
- Ej długouchy. Gębę to Ty masz, ciętą. Radżę Ci się zamknąć, bo zamiast miecza otrzymasz kilka własnych zębów. – Odparł wyglądający jak kłębek nerwów Kowal. Rithior odetchnął z ulgą. Nie chciałby żeby doszło do bójki. Nie miałby szans.
- Nie przejmuj się nim. Nikt go tu nie lubi –Szepnął niższy młodzieniec. – Ja jestem Sanjuro a to mój kuzyn Shtym – Obaj rękę wyciągnęli ku Rithiorowi.
- Mnie zwą Rithior – Z przyjaznym uśmiechem uścisnął dłonie nowych znajomych.
Słońce zmierzało już ku zachodowi, a oni nadal stali w kłębie gorących oparów i czekali aż Kowal skończy swoją pracę.
- Długo mamy jeszcze tu stać– Rzekł Shtym oburzonym, lecz spokojnym głosem
- A co ja wróżka jestem. Jak zrobię to będzie. Z resztą, kto Wam każe tu stać - Oznajmił Kowal podnosząc głos.
Słońce już zaszło. Zaczynało się ściemniać. Wszyscy chętnie wchodzili d swych namiotów, aby po długiej drodze położyć się spać. Niektórzy byli tu od kilku dni i wiedzieli jak mają się poruszać. Jednak wielu przybyło dopiero dziś i błąkali się nie pewnie po obozie nie wiedząc, co maja robić. Każdy jednak czuł się bezpiecznie. Obóz ogrodzony jest balustradą także żadne zwierze w nocy tu nie wejdzie a czarne wojska oddalone są o kilka dni drogi.
A trójka młodzieńców wciąż czekała. Jednak prace nad orężem powoli dobiegały końca. Nie minęło kilka chwil jak dostali swoje upragnione miecze. Ostrze ich nie było dość długie jednak bardzo ostre. Rękojeść wykonana była z drewna i została pokryta grubą skórą. Miecz był dość lekki i łatwą się nim władało.
Rithior, Shtym i Sanjuro podali sobie ręce w geście pożegnalnym i rozeszli się każdy w swoją stronę. Teraz przyszedł czas na szukanie namiotu. Rithior schował swój nowy nabytek za pasek i począł chodzić po obrzeżach obozu w poszukiwaniu namiotu. Było już ciemno i w całym obozie zapanowała cisza. Prawie wszyscy już spali w swoich szałasach tylko Rithior jeszcze nie miał gdzie odpocząć. Zaglądał do każdego namiotu po kolei, ale wszędzie ktoś był w końcu jednak udało mu się znaleźć pusty. Wszedł do niego na kolanach i od razu padł ze zmęczenia. Po chwili ogarną go sen
I nastał kolejny piękny letni dzień. Słońce wpadało do namiotu Rithiora przez podziurawiony sufit, którego wcześniej nie zauważył. Chłopak otworzył oczy i od razu chwycił za bochenek chleba. Czuł jak wszystkie wnętrzności skręcają mu się z głodu. Kiedy już najadał się do syta. Powolnym krokiem, na kolanach wyszedł z namiotu.
Było dość wcześnie. Chłodny poranny wiaterek dawał ukojenie ociężałym, zmęczonym kończynom. Na trawie leżała świeża, ranna rosa a niebo było czyste jak łza. Chłopak powoli wstał. Spostrzegł, ze tylko nie liczni wyszli ze swych szałasów. Reszta jeszcze spała. Jednak jego uwagę przykuł Elveron rozmawiający z dwójką młodzieńców, których Rithior miał przyjemność poznać ostatniego dnia.
Chłopak szybko otrzepał się z trawy, która podczas snu poprzyczepiała mu się do ubrania i pospiesznym krokiem ruszył w stroną rozmawiającej grupki. Znowu mijał ten sam obóz po raz kolejny, jednak o poranku wyglądał on jeszcze piękniej niż zwykle. Wszędzie dookoła były piękne, gęste lasy, co bardzo nadawało uroku temu miejscu.
- Witam – Rzucił Rithior trochę zachrypniętym, zaspanym głosem
- Witaj Przyjacielu – Odparł przyjaźnie Shtym – Mieliśmy już okazje poznać twego towarzysza. Znamy już waszą historie – Mówił a uśmiech nie schodził mu z twarzy
- My mieliśmy gorzej. Musieliśmy uciekać, kiedy już na nas napadli. Sporo ludzi zgięło, ale reszcie udało się zbiec. – Dodał Sanjuro mniej weselszym tonem
- Dobra, było, minęło. Teraz jesteśmy tu i nic nam nie grozi także możemy się zabawić – Odparł Elveron na przygnębiającą wypowiedź poprzednika
- Zabawić? To muszę Cię zawieść mój przyjacielu, ale tutaj nie ma żadnych rozrywek – Rzekł Shtym
- Cóż, ale zawsze można stąd po prostu zwiać. Już w padliśmy na taki pomysł z moim kuzynem. Dwa dni drogi stąd jest nieduże miasto ludzkie. Nigdy jeszcze tam nie byliśmy. Może skorzystamy z okazji, ze jesteśmy nie daleko? - Dokończył po kuzynie Sanjuro
- W sumie pomysł nie jest zły. W mieście jest dużo ciekawiej. Można się lepiej obkupić, znaleźć prace. Tylko droga może być nie bezpieczna. Te lasy to już to elfickie. Tu jest dużo różnych potworów. - Oparł nie pewnie Rithior, choć wiedział, ze pomysł jest idealny
- Wiem, gdyby było, bezpiecznei już dawno razem ze Shtymem ucieklibyśmy, ale baliśmy się sami. Teraz jest nas czterech. Mamy broń. Szanse na bezpieczne dojście znacznie wzrosły. – Mówił jeden z braci z pełnym przekonaniem
- Ja jestem za – Rzucił obojętnie Elveron chcą wyrwać się z tego miejsca
- Dobra Ja też - - Powiedział głosem trochę nie zdecydowanym. Mu na razie obóz nie przeszkadzał, ale z drugiej strony w mieście można liczyć na coś więcej niż tylko namiot i kosz z chlebem
- To ruszamy tej nocy. Bądźcie gotowi - Podsumował Shtym i wraz ze swoim kuzynem udał się w głąb obozu
Dwójka przyjaciół została sama. Elveron uśmiechnął się wrednie ro Rithiora a oczy jego zaświeciły się niczym iskierki. Rithior w pierwszej chwili nie wiedział, o co chodzi jednak szybko oświecił go jeden widok. Elveron trzymał w ręku sakiewkę, która po brzegi była wypełniona złotem. Dreszcz przeszedł mu po plecach i cały czas nie spuszczał swoich wielkich zdziwionych oczu z sakiewki. A Elveron stał przed nim i dumny uśmiech rozjaśniał mu twarz.
- Całą noc to zbierałem! – Rzekł nie przestając się uśmiechać
- Jesteś niesamowity. A co jeśli się ktoś zorientuje, ze brak mu monet?
- Nie zorientuje się. Wchodziłem do każdego namiotu po kolei i zabierałem tylko jedną lub dwie monety. Kiedy obszedłem wszystkie namioty to trochę się ich uzbierało.
- Za to można kupić już coś poważnego
- Wiem. Dlatego właśnie chce iść do miasta. Musze sobie kupić jakieś dwa dobre sztylety i kilka trucizn. Od teraz będę się zajmował kradzieżą zawodowo. A teraz wybacz, ale idę jeszcze coś ukraść. Spotkamy się w nocy – Zakończył rozmowę Elveron i udał się na obrzeza obozu w poszukiwaniu łatwego łupu.
Rithior został sam. Nie miał nic specjalnego do roboty. Zaczął włóczyć się po obozie. Miał nadzieje, ze znajdzie zajęcie. Słońce już wzeszło i zrobiło się bardzo gorąco. Wszystkie istoty wychodziły już z namiotów. Znowu zrobiło się tłoczno i gwarno. Nie minęła godzina i kolejni uchodźcy przybyli do obozu. Nie dało się już swobodnie poruszać. Rithior ściągnął koszulkę i wrzucił ją do wiadra z wodą. Chciał ją uprać. Potem założył ją z powrotem. Odzienie było mokre, więc ochładzało nagrzane promieniami słonecznymi ciało chłopaka. Z minuty, na minute upał stawał się coraz większy. Namiot Rithiora już dawno został zdeptany przez stado ganiających się dzieci. W końcu postanowił wyjść z obozu. Przeszedł swobodnie przez balustradę i począł chodzić swobodnie wśród wysokiej chodnej trawy. Po chwili zobaczył, ze nie daleko stoi wielkie drzewo, rzucające ogromny cień. Udał się w tamtym kierunku i zrobiwszy sobie legowisko na trawie położył wygodnie opierając głowę o pień. Z dala od tłumu i promieni słonecznych
Leżał tak przez kilka godzin aż temperatura trochę spadła. Rozmyślał o tym, co go w życiu spotkało. O matce i o przyjaciołach. Zastanawiał się, co by było gdyby się to nie stało. Pewnie nadal by siedział w swojej ukochanej wiosce i żyłby tam sobie spokojnie. Jednak los chciał odebrać mu rodzinę i wyrzucił daleko od swojego ukochanego domu. Nie można się temu sprzeciwić.
Nastał wieczór. Rithior wiedział, ze za kilka godzin musi być gotowy. Ale tak przyjemnie się tu leżało. Cóż poradzić. Zaczął wstawać bardzo powoli. Był ociężały, więc przeciągnął się szybko i dla rozruchu zaczął biec w kierunku obozu. Balustrada była bardzo niska a wysoka skoczność Rithiora pozwoliła mu swobodnie przelecieć nad nią i upaść na nogi. Teraz zwolnił. Spokojnym krokiem podszedł do wiadra z wodą. Chciał się umyć, więc ochlapał się nią i odwróciwszy się ruszył w kierunku kosza z chlebem. Był bardzo, blisko więc dojście do niego nie sprawiło żadnego problemu. Rithior chwycił cztery bochenki i wrzucił je do swojego worka.
Był już gotowy. Postanowił ostatni raz przejść się po obozie. Była już noc i wszyscy spali. A pozostałych jeszcze nie było widać. W końcu się doczekał. Dostrzegł, iż w jego kierunku idą Shtym i Sanjuro drugiej strony biegnie Elveron.
- To jak. Gotowi panowie? – Powiedział Shtym patrzac pytającym wzrokiem na pozostałych
- Jak zawsze – Odparł Elveron
- No to ruszamy!
Jak powiedzieli tak zrobili. Po cichu przeszli przez balustradę i szybkim krokiem ruszyli na północ w stronę miasta. Po chwili zniknęli w ciemnej gęstwinie lasu.
Dodaj komentarz