Kategoria

Rozdział 7


sty 08 2009 Rozdział VII
Komentarze (1)

Słońce, które swym jaskrawym blaskiem oślepiało patrzących na nie ludzi zamieniło swe miejsce z księżycem o mdłej poświacie dającej jedyne, naturalne źródło światła. Zwykłe błękitne niebo ustąpiło niezliczonej ilości gwiazd, w które można było się patrzeć w nieskończoność. Chłodny wiatr wił się między wąskimi uliczkami miast świszcząc głośno.

  Chłopcy spali w jednym z pokojów gospody. Po kilku dniach męczącej drogi należał im się solidny wypoczynek. Jednak nie wszystko szło po ich myśli. Głośne hałasy dobiegające z karczmy budziły, któregoś chłopaka. Najwyraźniej jakiś bogacz zorganizował biesiadę albo jakaś para bawiła się tej nocy na własnym weselu. Cóż można było poradzić. Jeden zbuntowany elf nie uciszy świetnie bawiącego się tłumu. Mijały godziny a chłopcy starali się nie zwracać uwagi na głośne okrzyki i muzykę, którą chyba było słychać w całym mieście. Jednak, gdy przed nieduże karczemne okno wyleciało pierwsze krzesło a za nim kufel, który rozbiwszy się o kamienną uliczkę zbudził połowę dzielnicy cała czwórka zerwała się z lóżek i poczęła nasłuchiwać, co się dzieje. Teraz odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Nie przypominało to już jakiegoś udanego wesela czy biesiady tylko zwykłą burdę, którą wywołała grupka pijanych awanturników. Chłopcy się trochę zaniepokoili jednak emocje ostudził głos nadbiegających strażników. Rithior rzucił się szybko na małe okienko tuz pod sufitem, aby obejrzeć całą sytuacje. Kiedy tylko mężczyźni otworzyli drzwi przybytku jeden z nich upadł na kolana, gdyż krzesło lecące w stronę drzwi uderzyło prosto w jego głowę. I nastała cisza. Nagle w jednym memencie cały sznur kufli i innych narzędzi poszybował w stojącego strażnika. Nie miał szans tego uniknąć. Kiedy już obaj byli nieprzytomni jakiś pijany chłopak wtaszczył ich do środka.

  Rithiora zamurowało. Odwrócił się w stronę pozostałej trójki z miną jakby chciał udać, ze nic się nie stało. Jednak nie codziennie widuje się tłum pijany do tego stopnia by okaleczać straż. Zszokowany chłopak usiadł na łóżka i spojrzawszy w podłogę zamyślił się głęboko. Tupał tylko, co jakiś czas o dębowe deski, którymi obita była posadzka. Pozostali spojrzeli krzywo na Rithiora jakby na człowieka niezrównoważonego psychicznie. Zapadła głucha cisza.

  Chłopak wiedział, ze musi cos z tym zrobić. W środku było dwóch rannych, którzy zaraz mogą umrzeć. Lecące z dużą prędkością krzesło nabiera takiej siły, że bez problemu jest w stanie zabić zwłaszcza, jeśli trafi w głowę. Rithior czuł się bezradnie. Nie wiedział, co z tym zrobić. Zadawał sobie pytanie: Jak można pomóc tym mężczyznom jednocześnie samemu się nie narażając?

  Minęło kilkanaście minut. Pozostali położyli się z powrotem nie zwracając uwagi na hałasy ani na Rithiora, który zachowywał się stosunkowo dziwnie. Kiedy wszyscy już zasnęli i cisza pogłębiła się jeszcze bardziej Rithior uznał, ze poczucie winy będzie zbyt silne jęli strażnicy umrą. Sam się sobie dziwił, czemu aż tak bardzo przejmuje się losem obcych mu ludzi. Więc zaparł się mocno rękami o krawędź łóżka i wstał biorąc kilka głębokich oddechów. Chwycił w dłoń swój niedawno nabyty miecz i począł stawiać ciche kroki w kierunku wyjścia. Przekręcił klucz i po chwili znalazł się już na ciemnym korytarzu. Droga do wyjścia była porta jednak nic nie było widać. Na dodatek stara dębowa posadzka skrzypiała na tyle głośno by zbudzić śpiącego w fotelu gospodarza. – Co robić? – Pomyślał.

  Powoli i spokojnie zaczął się rozglądać. W końcu wpadł na pomysł. Miał za sobą schody, które pokryte były jedwabnym dywanem, więc chwycił się poręczy i ustał na pierwszy stopień. Schody nie skrzypiały. Rithior ostrożnie ruszył na górę bacznie się rozglądając i uważając, na jakikolwiek głośny dźwięk, który mógłby zbudzić gospodarza lub jakiegoś klienta.

  W końcu znalazł się już na piętrze gospody. Stwierdził, ze za dużo czasu zajęło mu wchodzenie tutaj, więc szybkim krokiem ruszył do pierwszego okna, które był kilka metrów na lewo od niego. Chwycił jedną ręką a za parapet a drugą odsunął kotarę, która służyła jako osłona przed chłodnym, nocnym wiatrem. Rithior wychyliwszy się uznał,, że jest dość nisko i przerzuciwszy nogi zeskoczył na dół. Tuż nad ziemią zgiął lekko kolana, aby upaść możliwie najelastyczniej i wylądowawszy podparł się rękami.

  Teraz od karczmy dzieliło go już tylko kilka kroków, więc omijając wszystko szkła przeszedł przez ulicę i spojrzał ostrożnie przez okno przybytku. Stoły były powywracane podobnie jak krzesła i inne przedmioty. Ogień w kominku był zgaszony a jedyne światło dawała paląca się pochodnia, która leżała gdzieś na stole. Pod ścianą widać było dwóch rannych strażników i zakrwawionego karczmarza. Poza nimi w przybytku przebywało około sześciu mężczyzn. Widać było od razu, ze to zwykła biedota. Ubrania mieli podarte, byli brudni i odór wywołany ich brakiem przywiązania do higieny osobistej był odrażający. Wszyscy byli pijani jednak to nie przeszkadzało, aby dalej terroryzować karczmę.

  Rithior uznał, że skoro dwóch strażników uległo ich sile to jego elfia szybkość i czujność nic tu nie da. Nie miał szans. Starał się wymyślić jakiś plan.

 – Może wywabię ich na zewnątrz a sam szybko wejdę przez okno do karczmy, schowam się gdzieś za szynkwasem i wytłukę ich jak przyjdą. Chociaż nie! Na pewno nie wyjdą wszyscy. Kilku zostanie w przybytku. – Szepnął Rithior z niechęcią, która narastało po każdym słowie chłopca. Kiedy nagle jeden z mężczyzn powiedział wyraźnie.

 - Zabijmy ich! Walają się tylko pod nogami.

  Te słowa odbiły się echem w głowie Rithiora. Spojrzał on z przerażeniem na mówcę i wstawszy szybko przyszykował się do biegu. Minęła krótka chwila. Rithior westchnął ciężko i ruszył z całą możliwą szybkością na główną ulicę. Cały czas bacznie się rozglądał i patrzył za siebie, aby upewnić się czy żaden pijany mężczyzna nie pokusił się by pobiec za nim. Po kilku sekundach znalazł się już w rynku i dobiegłszy do wierzy obserwacyjnej, szybko wszedł do jej środka.

  W środku było zupełnie ciemno jednak to nie przeszkadzało Rithiorowi. Zaczął iść na oślep aż w końcu wyczuł pod swoją nogą pierwszy stopień. Ruszył na górę. Wbiegł zaledwie do połowy jednak znalazł to, czego szukał. Małe okienko osadzone w drewnianej ścianie było już w zasięgu wzroku. Szybko zerwał kotarę i wyjrzał przez nie. Mnóstwo małych i dużych budynków rozsianych było po całej okolicy. Jednak on szukał czegoś innego Rozglądał się uważnie, aby nie przeoczyć niczego. Trwało to chwilę i chłopiec wśród nisko osadzonych dachów ujrzał kilka wystających nad nie wieżyczek, na których widniały herby i flagi. To był zamek królewski – Tak! – Krzyknął uradowany i żeby nie tracić czasu szybko zbiegł z powrotem na dół i ruszył w kierunku ujrzanego wcześniej zamku. Przypomniał sobie, że strażnik przy bramie mówił, że w dzielnicy zamkowej znajduje się gmach straży.

  Teraz już się nie rozglądał. Obchodziła go tylko drogą, którą musiał pokonać szybko, aby uratować rzycie trójce ludzi. Biegł ile sił w nogach nie bacząc na zmęczenie i ból. Presja, jaką wywarło na nim to wydarzenie jeszcze dodawała mu sił. Kiedy nagle poczuł coś dziwnego. Jakby wszystko się w nim zaczęło gotować. Ból był nie do zniesienia, ale chłopak biegł dalej. Wtedy coś się stało. Ból zniknął a chłopak zaczął biec jakby szybciej. Rithior poczuł jak wytężyły się jego zmysły. Słyszał doskonale każdy szmer i widział wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Poczuł jak wzrasta jego siła i sprawność. Nie czuł w ogóle zmęczenie, które wcześniej tak mu doskwierało. To było coś bardzo dziwnego. Rithior spojrzał na swoje dłonie. Stały się jakby dużo bladsze i widać było na nich większość żył. Jednak to nie był czas na oglądanie własnego ciała. Chłopak przekroczył właśnie próg dzielnicy zamkowej i od razu odsłonił się przed nim gmach straży miejskiej, za którym była reszta budynków.

  Był to duży kamienny budynek, do którego wejścia prowadziły wąskie schody. Na ścianach rzadko pojawiały się okna, więc w środku musiał panować półmrok nawet w dzień. Rithior wbiegłszy po schodach ujrzał wąski zakratowany tunel, prowadzący do dalszej części dzielnicy zamkowej. Przed kratami stało czterech strażników ubranych Czarno niebieskie zbroje i hełmy zasłaniające ich twarze.

  Wtedy Rithior poczuł jak jego ciało wraca do normy. Bladsa skóra zaczęła różowieć a chłopak widział i słyszał tak jak wcześniej. Na dodatek ogarnęło go ogromne zmęczenie i oczy zaczęły same mu się kleić. Jednak nie dał za wygraną. Szybko ruszył w kierunku mężczyzn i ustawszy przed nimi powiedział głośno.

 - Jacyś pijani mężczyźni terroryzują karczmę. W środku jest trzech rannych w tym dwóch strażników!

 - Co Ty mówisz?! Jak to dwóch strażników? Jaka karczma?

 - Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Oni mogą umrzeć! Chodźcie za mną!

  Rithior odwrócił się energicznie na pięcie i ruszył a powrotem w stronę karczmy. Tym razem jednak nie biegł sam. Towarzyszyła mu czwórka mężczyzn gotowych do walki. Każdy z nich miał kij i miecz, którym mógł skutecznie powstrzymać pijanych bywalców karczmy. Biegli tak przez kilka następnych chwil mijając wszystkie budynki, które wcześniej stały na drodze Rithiora. Po paru minutach znaleźli się już koło wierzy, której chłopak dostrzegł dzielnicę zamkową i skręciwszy w prawo zobaczyli ów karczmę.

  Na drodze leżało jeszcze więcej pozbijanych kufli i kawałków mebli, a z przybytku dochodziły jeszcze głośniejsze hałasy. Cała piątka szybko zatrzymała się tuż przed wejściem do izby. Jeden z mężczyzn mocnym kopniakiem otworzył drzwi karczmy i strażnicy wbiegli do środka. Bili na oślep. Mocne ciosy zadawane twardymi kijami skutecznie zwalały z nóg zaskoczonych oponentów. Jeden z nich jednak rzucił się na Rithiora stojącego w drzwiach. Chwycił go mocno za koszulkę i obaj runęli na ziemie.

 - To Ty nas sprzedałeś śmieciu. Zginiesz! Rozumiesz Zginiesz! Nawet jak nas złapią to znajdą się nasi towarzysze. – Bełkotał lezący na Rithiorze pijak. Kiedy nagle mocny cios powędrował prosto w jego plecy tak że ten stracił przytomność. Przytomność w tedy zapadła cisza. Jakby czas się zatrzymał. Wszyscy stali w miejscu. Słychać było tylko głośne oddechy zmęczonych strażników. Rithior powoli tracił świadomość. Nie wiedział już co się dzieje. Usłyszał tylko ostatnie dwa słowa

 - Nie żyją! – Zemdlał.

  Wtedy do zrujnowanej karczmy podbiegli Shtym, Elveron i Sanjuro. Byli pewni najgorszego. Myśleli, że Rithior nie żyje. Jednak gdy zobaczyli jak jego usta drgają pod wpływem mocnego oddechu uspokoili się. Dookoła przybytku zaczęli gromadzić się ludzie. Cóż się dziwić. W karczmie leżały trzy trupy i sześciu rannych. A między nimi stali zmęczeni strażnicy. Po chwili do przybytku pofatygował się sam król. Szedł bardzo szybko i nerwowo. Miał długie siwe włosy i brodę do klatki piersiowej jednak nie wyglądał na starego. Zmarszczek miał dość mało. Spojrzenie jego było chłodne Odziany był w długą błękitną szatę i czarną pelerynę z kapturem. W ręku trzymał kij, który służył mu do podpory. Wszyscy na jego widok schylili lekko głowy na znak szacunku dla władcy.

 - Na ścięcie z nimi – Warknął król mocno zdenerwowany.

 - Publiczne Panie? – Spytał jeden ze strażników.

 - Nie! Zróbcie to w lochach. Bez publiczności – Odrzekł Władca

 - Tak Jest!

  Strażnicy poczęli wypełniać rozkaz króla, który bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę swojej siedziby. Mężczyźni zaczęli sprzątać zwłoki oraz rannych. Shtym chwycił, Rithiora aby nie został zabrany przez straż i ruszył z powrotem do gospody. Kiedy już w karczmie nie było nic do oglądania oprócz bałaganu tłum zaczął rozchodzić się i w mgnieniu oka karczma opustoszała.

  Chłopcy powoli doszli do swojego pokoju w gospodzie. Zszokowani całą tą sytuacją położyli nieprzytomnego na łóżku i sami również poszli spać.

kowal11zodiak