Archiwum 02 stycznia 2009


sty 02 2009 Rozdział V
Komentarze (0)

Ranni uciekinierzy spali bardzo długo. Wszystkie zadane im obrażenia goiły się z biegiem czasu. W nocy nic nie nawiedziło śpiących chłopców. Mieli dużo szczęścia. Następny dzień tak jak kilka ostatnich zapowiadał się upalnie.

  Rithiora jak zawsze obudził dotyk ciepłych letnich promieni słonecznych tym razem przebijających się przez gęstwinę pięknych, zielonych liści. Czuł, ze już nie śpi jednak nie chciało mu się wstać. Leżał sobie wygodnie na miękkim mchu. Jednak dopiero teraz zdał sobie sprawę gdzie jest i co zdarzyło się ostatniej nocy. Podniósł lekko powieki i ujrzał śpiących towarzyszy. Odetchnął z ulgą – Dobrze, zę nic im się nie stało – Pomyślał poczym powoli wstał z legowiska. Poczuł, że ból ręki trochę ustał jednak nie na tyle by dać chłopakowi spokój. Rithior powoli odwiązał opatrunek, aby zobaczyć czy rana zaczęła się goić. Dreszcz przeszedł mu po plecach. Może i ból był mniejszy jednak rana wyglądała ohydnie. Mnóstwo ropy, zaschniętej krwi i opuchlizny. Na szczęście mógł ją, chociaż ruszać. Kilka godzin temu było to nie możliwe.

  Kiedy już obejrzał swoje rany postanowił się rozejrzeć. Las, który wcześniej wydawał mu się przerażający teraz był całkiem normalny. Gęsty mech okrywał całą ziemie w głębi, której miały swe korzenie wysokie smukłe drzewa. Wszędzie roiło się od krzaków i rosnących grzybów różnego rodzaju.

  Rithior postanowił zbadać okolice. Powoli wstał i wsparłszy się kijem ruszył w kierunku, do którego zmierzali. Szedł bardzo powoli, gdyż był obolały i zmęczony po ostatniej walce. Mijał coraz to kolejne drzewa. Ku jego zdziwieniu były one rozstawione coraz rzadziej. Po kilku chwilach żmudnej drogi Rithior usłyszał jakiś szum. Im dalej szedł tym dźwięk bardziej się nasilał i stawał się coraz wyraźniejszy. Po chwili Rithior ujrzał lekkie światło. Począł zmierzać w tamtym kierunku. Światło stawało się coraz większe a szum coraz silniejszy. Wreszcie dotarło do niego, że brakuje mu kilku kroków, aby wyjść z lasu. Zdał sobie sprawę, ze w cale nie byli po środku gęstwiny. Mieli jakieś dziesięć minut drogi do wyjścia. Rithior uradował się bardzo, ze w końcu mogą wyjść z lasu, w którym omal nie zginęli. Przyspieszył kroku. Światło powoli zamieniało się w piękny widok wyżynnych traw. Spostrzegł też, iż owy szum wydaje płynąca niedaleko rzeka.

  Stanąwszy na jednym z pagórków już na samym brzegu lasy ujrzał piękny zapierający dech w piersiach krajobraz. Piękne wyżyny porośnięte gęstą zieloną trawą otulone ciepłym słońcem wyglądały jak Raj. Nieopodal płynęła nieduża rzeczka. Woda jej była bardzo czysta słońce odbijające się w jej gładkiej tafli oślepiało spoglądającego na nią chłopaka. Wszędzie dało się słyszeć cichy śpiew ptaków i inne odgłosy budzącej się do życia natury.

  Rithior uradowawszy się bardzo ze swojego odkrycia upuścił kij służący mu do podpory i pospiesznym krokiem ruszył w stronę wody. Szedł przez kilka chwil i cały czas był zachwycony piękną przyrodą. Mijał coraz to inne rodzaje kwiatów. Każdy przykuwał jego uwagę z osobna. Jednak w końcu doszedł. Spostrzegł, ze płynąca w rzece woda jest dość płytką i swobodnie mógł się w niej wykąpać. Zdjął brudną zamoczoną w krwi koszule i wszedł powoli do zanurzając się od razu. Woda była idealna. Nie za ciepła i nie za zimna. Letnie słońce ogrzewało ją przez kilka dni jednak ją troszkę ochłodziła. Rithior końcu mógł się umyć, zrelaksować i oczyścić rany z brudu. Ręka wyglądała znacznie lepiej niż wcześniej. Rithior czuł się świetnie. Jednak nic nie trwa wiecznie. Przecież czekali na niego jego towarzysze. Musiał wrócić, obudzić ich i powiedzieć, co udało mu się zobaczyć a na koniec po prostu ich tu przyprowadzić.

  Wstał, więc z niechęcią i powoli wyszedł z rzeki. Chwycił swoją koszule, która leżała na ziemi i ruszył pospiesznie z powrotem. Chciał jak najszybciej znaleźć przyjaciół przyprowadzić ich tu. I znowu szedł ta samą drogą jednak w drugą stronę. Mijał te same drzewa i krzewy. I powoli rozstawał się z dźwiękiem szumiącej rzeki. Szedł kilka minut. Aż w końcu znalazł obóz. Jego towarzysze nadal spali, więc musiał jakoś ich obudzić. Począł podchodzić po kolei do każdego z nich i szarpiąc delikatnie starał się wyrwać ich ze snu.

  Kiedy już wszyscy otworzyli oczy Rithior stanął po środku mówiąc

 - Zbierajcie się! Tak się składa, ze przez ten cały czas mieliśmy wyjście z lasu pod nosem. Jakieś dziesięć minut drogi stąd rozciąga posado pokrytych trawą wyżyn. Trafiłem też na rzekę, w której swobodnie można przemyć rany

 - A więc ruszajmy szybko – odparł pewnym i zdecydowanym głosem Shtym ruszając za Rithiorem. On zdecydowanie miał najmniejsze obrażenia. Z całej czwórki to mu najbardziej dopisało szczęcie.

  Sanjuro miał się trochę gorzej. W wyniku walki doznał kilku ciężkich obrażeń. Połamane żebro i zwichnięta kostka dawały o sobie znać po każdym kolejny kroku chłopaka. Poza tym wiele stłuczeń i siniaków, które jednak nie były przeszkodą, aby maszerować dalej.

  Z Elveronem było zdecydowanie najgorzej. Ledwo żył. Miał zmasakrowaną twarz. Całą we krwi. Był mocno poobijany i z wielkim trudem szedł o własnych siłach. Co jakiś czas mruczał pod nosem, że go boli a poza tym nic więcej nie mówił.

  Mimo licznych ran i przeraźliwego szli dalej. Chcieli w końcu wyjść z lasu, w którym prawie zginęli. Rithior znał już tę drogę, więc prowadził pozostałą czwórkę, która szła kilka kroków za nim. W końcu dotarli na miejsce. Rozciągnęły się przed nimi te same wyżyny, które wcześniej już widział Rithior. Oniemieli z zachwytu. Krajobraz był piękny. Nawet Elveron poczuł się lepiej.

  Cała czwórka uradowana wyjściem z feralnego lasu ruszyła w stronę rzeki, która była kilkanaście metrów od nich. Każdy począł powoli zanurzać woje ciało w chłodnej, czystej wodzie. Kąpiel przyniosła ukojenie obolałym kończyną, rozdartej skórze. Rany zostały obmyte z zanieczyszczeń całej czwórce jakby wróciła część sił. Po kilkunastu minutach kąpieli wyszli z wody i położywszy się na trawie zaczęli rozmyślać relaksując się przy tym.

 - I co teraz. Przekroczyliśmy już las. W którą stronę ruszamy – Spytał Rithior pozostałych, wylegujących się towarzyszy. A Shtym odparł

 - Teraz będziemy musieli iść w dół rzeki przez najbliższe kilka godzin. Tak będzie najbezpieczniej. Potem Skręcimy na wschód, na boczny trakt i jeśli dobrze pójdzie jutro będziemy na miejscu.

  Po tej, krótkiej wymianie zdań podróżnicy nadal leżeli na trawie i nie mieli zamiaru wstać przez najbliższe kilkadziesiąt minut. Co jakiś czas przekręcali się tylko na drugi bok. Nikt nic nie mówił. Każdy korzystał z chwili ciszy i spokoju

  Słońce grzało coraz bardziej. Małe poranne chmurki szybko zniknęły i niebo było czyste. Lekki chłodny wiaterek z minuty na minutę cichł, aż w końcu nikt go już nie czuł. Zrobiło się duszno. Po prawie godzinnym wypoczynku czas było się zbierać i ruszać w dalszą drogę.

Wszyscy nie chętnie zaczęli wstawać. Przygotowania trwały dosłownie chwile. Po kilku minutach cała czwórka rozpoczęła dalszą wędrówkę.

  Poczęli stawiać szybkie i stanowcze kroki. Byli pełni sił, lecz jednak ranni. Starali się jak mogli nie przerywać marszu. Chcieli jak najszybciej dojść do miasta. Tam można było odpocząć, solidnie się najeść i nieźle zarobić.

 I Szli tak kilka godzin, rozmawiając o dawnych czasach, opowiadając różne żarty. Mimo dość dużych obrażeń przyjemnie im się razem szło. Pełni nadziei oczekiwali aż w końcu ujrzą upragniony trakt, od którego prosta droga wiodła już do miasta. I tak się stało. Wśród gęstwiny traw i drzew zasłaniających horyzont. Pośród rażących w oczy promieni słonecznych ujrzeli szeroką piaszczystą drogę, nad którą wznosiła się chmura kurzu, zrobiona przez jadącego konno podróżnika albo handlarza zmierzającego z dużą szybkością w stronę miasta.

  Shtym jako pierwszy ruszył na trakt, aby zobaczyć czy trafili na dobrą drogę. Nie widział jednak nic. Przed jego oczyma rozciągała się długa prosta droga otoczona z dwóch stron szerokimi pasmami dzikiej trawy i drzewami rzucającymi cień na piaszczystą ścieżkę.

  Rithior i Elveron wzrok mieli lepszy gdyż byli elfami i spojrzawszy w kierunku, w którym idą. Pośród chmur gęstego kurzu, ujrzeli smukłą wysoką wierzę otoczoną wysokim murem. To na pewno było to miasto.

 - Już nie daleko – Wrzasnął Rithior w celu powiadomienia towarzyszy o tym, iż ujrzał cel, do którego zmierzają.

 - Teraz już tylko prosta droga. Żadnych potworów lub innych niebezpieczeństw. Będziemy szli do wieczora. Potem przenocujemy gdzieś na uboczu i rano ruszymy dalej. Przed południem będziemy na miejscu. – Podsumował, Shtym idący gdzieś z tyłu.

 - Cóż. Niech będzie. Jednak dręczy mnie mała sprawa. Mówiłeś, że to jest małe miasteczko ludzki, a ja tu widzę jakąś gigantyczną twierdzę. – Spytał ochrypłym głosem Elveron, który szedł na przedzie podpierając się kijem.

 - Może i nie jest malutkie jednak istnieje dużo więcej olbrzymów. Ale takiego już na tym terenie nie znajdziesz. Dużo większy gród jest położony jakieś 10 dni drogi na północny wschód jednak tamten teren objęty jest stanem wojny i spacerowanie sobie tam może grozić śmiercią. Istnieje kilka bocznych dróg jednak ja się już nigdzie nie wybieram. Na razie musi mi wystarczyć to miasto., - Wtrącił Sanjuro, udawając, ze nic go to nie obchodzi.

 - Wszędzie tylko wojna. Jakby zebrało się wszystkich żołnierzy ze wszystkich miast to po Drowach zostałyby tylko wspomnienia. – Burknął oburzonym głosem Rithior.

 - Tak Ci się tylko wydaje. Mroczne elfy mają mnóstwo szpiegów w miastach i jeśli doszłoby do masowego zbioru armii to na pewno by o tym wiedzieli i umieliby się zabezpieczyć. Poza tym gdyby wszystkie wojska ruszyłyby na jedną, bitwę. Zapewne Drowy w ogóle by się na nią nie stawiły, lecz podzieliłyby się na mniejsze odziały i spustoszyłyby wszystkie miasta, które zostały bezbronne.- Odpowiedział Sanjuro równie oburzonym głosem, co poprzednik.

  - W sumie masz rację. Każde miasto powinno mieć swoją armie by w razie ataku móc się bronić i ponieść mniejsze straty. Jednak wiem, że i tak wojsko imperialne nie daje z siebie wszystkiego.

 - Cóż jest w tym trochę racji, lecz zauważ Drowy szkolone są do zabijania odkąd nauczą się chodzić. To są bardzo nie bezpieczni przeciwnicy. Podczas walki w ogóle nie myślą i nie walczą technicznie. Co w pojedynkę można dobrze wykorzystać. Jednak posługują się tylko nabytą chęcią do zabijania.

 - Skąd Ty tyle o nich wiesz? Żyje na tym świecie od dość długiego czasu a dopiero teraz dowiaduje się o tak istotnych sprawach.

 - Wiem dużo więcej, ale to nie miejsce i czas na takie opowieści. W dzieciństwie bardzo lubiłem czytać różne księgi.

  Rozmowę Sanjuro Rithiorem przerwał cichy jęk Elverona, który nadepnął na ostry kamień rozcinając sobie stopę. Jednak już do pogawędki o Drowach nie powrócili.

  Minęło już kilka godzin spędzonych na marszu w stronę miasta. Wieża otoczona wielkim murem stawała się coraz bardziej widoczna zarówno dla dwójki elfów jak i Ludzi. Słońce już powoli kierowało się ku zachodowi chodny wiaterek pędzący wzdłuż traktu dawał ukojenie rozgrzanym od letnich promieni słonecznych podróżnikom. Szło im się coraz łatwiej jednak w końcu zmęczenie wzięło górę. Gdy już słońce poczęło naprawdę zachodzić chłopcy zboczyli z traktu i poczęli iść przez chwilę po trawiastych wyżynach, aby w bezpiecznym miejscy spędzić noc. Po chwili marszu wśród sięgających im do kolan traw znaleźli sobie miejsce o podnóża jednaj z wyżyn. Wybrali je, dlatego by nie byli widoczni z traktu.

  Kiedy już każdy usadowił się wygodnie w miękkiej trawie zapadła zupełna cisza i wykończeni chłopcy poczęli jeden po drugim zasypiać. Oczy kleiły im się bardzo, gdyż po całodniowym marszu nie trudno o zmęczenie i senność. Noc była bardzo spokojna. Nad chłopcami wisiało tysiące gwiazd i księżyc, który swym jaskrawym blaskiem rozświetlał okolicę. Było dość ciepło, więc chłopcy mieli idealny warunki, aby się wyspać i rano ruszyć w dalszą drogę.

  I tak się stało. Obudzeni dotykiem ciepłych promieni, które zapowiadały kolejny piękny, letni dzień zaczęli wstawać i ogarnąwszy się ruszyli z powrotem w stronę traktu, aby szybko dojść do miasta. Zostały im jakieś dwie godziny marszu. Jednak spieszyli się, gdyż chcieli dojść na miejsce przed południem. Miasto już było widać doskonale a im bliżej niego się znajdowali tym więcej zadziwiających rzeczy dostrzegali. W końcu mogli zobaczyć je całe gdyż po kilku dniach niebezpiecznej drogi rozsłociła się przed nimi wielka brama miasta.

 

kowal11zodiak    zzz  
sty 02 2009 Rozdział IV
Komentarze (0)

Las wyglądał bardzo strasznie w nocy/. Długie smukłe drzewa sprawiały wrażenie żywych. Łamiące się pod nogami patyki roznosiły echo po całej okolicy. Wszędzie panowała pusta ciemność. Słychać było tylko jęki, wycia. Jedyne światło, co jakiś czas dawał księżyc przebijający się przez gęsto rozłożone liście rosnące wysoko na koronach drzew.

  Czwórka przyjaciół szła niepewnym krokiem. Każdy rozglądał się na wszystkie strony. Bali się. Ich niespokojny i nierówny oddech słychać w najbliższej okolicy. Ale nie mogli już zawrócić. Zaszli za daleko. Chcieli tylko, aby droga była bezpieczna. Po pewnym, czasie, gdy już byli dość daleko od skraju lasu Shtym wyciągnął pochodnie z worka i rozpalił ogień o krzesiwo. Teraz droga stała się bardziej widoczna jeden nie mniej straszna niż wtedy, kiedy szli na ślepo.

  Ale nie wolno było się zatrzymać. Cała czwórka szła przez las a widok w ogóle się nie zmieniał. Te same straszne drzewa, ten sam księżyc i ta sama droga. Jednak nie wszystko było takie same. Wokół nich dało się usłyszeć jakieś dziwne dźwięki. Jakby ktoś za nimi szedł. Każdy myślał, ze to tylko wytwór ich wyobraźnie jednak wcale tak nie było. Wszystkich zamurowało, kiedy ujrzeli mnóstwo małych świecących oczu patrzących na nich z każdej strony. I nagle cichy chichot. Na oczach całej czwórki pojawiło się kilkanaście małych, ohydnych stworków, Były brzydkie, łyse i wychudzone, Miały powyginane usta i nosy. Były zgarbione a każdy trzymał w ręku jakiś kij lub kamień.

 - Gobliny. Pojedynczo nie stanowią zagrożenia, ale w grupie mogą być nie bezpieczne - Szepnął Shtym bardzo cicho

 - Grupie?! Ich tu jest ze dwadzieścia – Powiedział niespokojnym, drżącym głosem Elveron

 - Na Trzy – Przerwał rozmowę Rithior chwytając za rękojeść swojego miecza – Raz – Wszyscy stanęli w gotowości – Dwa... Trzy – Krzyknął

  Cała czwórka wyciągnęła swój oręż. Rozległ się głośny świst. I ruszyli na przód. Stworzenia przestraszyły się nagłego ataku ich potencjalnej ofiary jednak szybko również zaczęły atakować..

  Sanjuro ruszył najszybciej machnął mieczem z taką precyzją, że głowa jednego z goblinów zleciała bezwładnie na ziemie. Chłopak zrobił jeden pełny obrót i próbował uderzyć kolejne stworzenie jednak te odsunęło się. Nagle zobaczył lecący w jego stronę kamień. Nie zdążył go uniknąć. Oberwał prosto w klatkę piersiową. Po sekundzie zaczęło go atakować kilka stworzeń. Dostał mocny cios kijem w plecy, ale udało mu się dźgnąć mocno Goblina będącego przed nim. Szybko wyciągnął ostrze z brzucha potwora i zaczął machać mieczem na oślep. Został trafiony po raz kolejny tym razem w twarz. Krew wypłynęła z nosa bardzo szybko jednak Sanjuro cały czas trzymał się na nogach.

  Obok walczył Elveron. Kiedy doskoczył do pierwszego Goblina dostał kamieniem w plecy. Stracił równowagę i upadł na kolano. Jednak musiał walczyć. Sztyletem odgonił znajdujące się najbliżej stworzenie i rzucił się w szale na pierwszego z brzegu wbijając mu ostrze swego sztyletu w głowę. Sztylet wbił się jak w masło jednak nie chciał wyjść. Po chwili siłowania się wyciągnął smukłe ostrz, lecz od razu dostał kijem u skroń. Upadł

  Shtym poradził sobie trochę lepiej. Uderzywszy pierwsze stworzenie pochodnią w twarz od razu ściął z nóg następne mieczem. Cofnął się kilka kroków i zaczął biec. Szarża podziałała wbiegł w jednego Goblina z mieczem wyciągniętym do przodu tamten nie miał szans. Jednak biegnąc nie mógł się rozejrzeć od razu, gdy się odwrócił dostał kamieniem prosto w policzek. Ból był nie do zniesienia. Shtym nie był w stanie bronić się dalej przed tyloma gobelinami naraz. Powoli cofał się do tyłu i nagle jeden z potworów, które miał za plecami trafił go kijem prosto w łopatki. Cios rozerwał koszule i skórę na plecach. Ale Shtym nie upadł. Trzymał się dzielnie.

  Rithior zaś miał inną taktykę. Czekał aż przeciwnicy podejdą sami. Po chwili tak się stało. Najpierw jeden. Szedł z kijem uniesionym w górze. Rithior cofał się aż do drzew, aby żaden nie mógł go zajść od tyłu. Goblin zaatakował. Rithior bez problemu zablokował lecący na jego twarz kij i w kontrataku zabił bestie jednym cięciem. Potem jednak nie było tak łatwo. Przybiegły dwa stworzenia. Jedno od razu zaatakowało. Rithior odsunął się lekko i szybkim ruchem, samą końcówką miecza przejechał po szyi Goblina. Lecz tym czasem drugi potwór rzucił się Rithiorowi na rękę, w której trzymał ostrze i wgryzł się w nią bardzo mocno. Chłopaka sparaliżowało. Upuścił miecz i próbował wyrwać się z uścisku okropnych szczęk Goblina jednak bezskutecznie.

 Goblinów było już dwa razy mniej. Jednak wojownicy też odnieśli spore rany. Jednak musieli wziąć się w garść. Nie chcieli przecież być zjedzeni przez stado małych, plugawych potworków

  Shtym widząc całą sytuacje szybko ruszył w stronę Rithiora krzyczącego przeraźliwie. Nie patrzył na Gobliny stojące przed nim. Kiedy już był wystarczająco blisko wbił swój miecz w głowę potwora jednak sam oberwał kamieniem dosyć mocno. Rithior odetchnął z ulgą jednak ręka bardzo krwawiła. Ale nie mógł tak stać i patrzeć się jak jego towarzysze walczą. Chwycił miecz w lewą dłoń i dźgnął najbliższego Goblina, tak, że ten padł od razu

  Elveron zaczął turlać się w prawo. Chciał unikać ciosów. Kilku jednak nie zdołał. W końcu był na tyle blisko jednego ze stworzeń, że udało mu się je podciąć. Gdy Goblin upadł chłopak rzucił się na niego miażdżąc mu łokciem krtań. Jednak, kiedy leżał na stworzeniu. Dwa inne rzuciły się na niego i zaczęły okładać go kijami. Elveron padł na ziemie nie przytomny. Miał liczne rany. A potwory cały czas go biły.

  Sanjuro widząc, co się dzieje z Elveronem szybko ukatrupił jedno stworzenie, które blokowało mu dostęp do rannego przyjaciela. Rozerwał mu mieczem cieniutkie żebra i płuca. Chłopak przebił plecy pierwszego Goblina tłukącego Elverona a drugiego kopnął tak, ze tamten odleciał kilka metrów i doskoczywszy szybko do niego przybił go ostrzem do ziemi. Wiedział, ze ranny zaraz może zginąć, więc rzucił się do tyłu i zaczął osłaniać własnym ciałem Elverona. Dostał kilka razy kamieniem jednak ból był do przetrzymania.

  Została już niewielka garstka goblinów na dodatek porozrzucanych po gdzieś daleko od siebie. Już nic nie stało na przeszkodzie, aby to zakończyć. Rithior wraz ze Shtymem ruszyli w stronę stworzeń. Zabijali je jedno po drugim. Aż w końcu wszystkie Gobliny padły i cała czwórka uszła z życiem.

  W ten oto sposób znaleźli się na środku lasu, ranni pośród śmierdzących goblinich zwłok. Elveron był ledwo żywy, Sanjuro Shtym mocno oberwali a Rithior nie mógł ruszać prawą ręką. Musieli liczyć na cud. Nie mogli iść dalej. Musieli tu spędzić resztę nocy.

 - Rozpalę gdzieś tu ognisko. Wilki boją się ognia a następnego stada goblinów raczej już nie spotkamy – Rzekł Shtym poczym ledwo wstał i zaczął zbierać suche gałęzie. Elveron leżał cały we krwi. Sanjuro też stracił przytomność. Rithior zaś zerwał rękaw ze swej koszuli i zrobił sobie ucisk na ręce, aby się nie wykrwawić

  Po kilku chwilach wrócił Shtym i rozpalił ogień. Zrobiło się dosyć jasno i już wszystko bez problemu można było zobaczyć. Shtym doszedł do nieprzytomnych towarzyszy i podał im jakieś leki. Nagle odezwał się Rithior

 - I co teraz?

 - Nie wiem musimy poczekać do rana..

 - A co jak nas zaatakują?

 - To zapewne zginiemy, dlatego to nie może się stać. A jak twoja ręka?

 - Boli, ale dam rade. Ty też trochę oberwałeś.

 - Chyba jak każdy. I pomyśleć, ze teraz mogliśmy siedzieć sobie w obozie. Może zrobiliśmy błąd, ze uciekliśmy

 - Nawet jak tak to, co. Nie przyjmą nas już powrotem. Nie licz na to. Teraz trzeba szybko iść do miasta

 - Jeśli jutro przed południem wyjdziemy z lasu to będziemy już bezpieczni. Dalej rozciągają się tylko wyżynne pola.

 - mam nadzieje.

  Rithiorowi zakręciło się lekko w głowie bardzo bolała go ręka. Powoli tracić świadomość. Zamknął oczy. Padł nie przytomny na ziemie. Shtym zaś rozejrzał się po raz ostatni czy niczego nie ma w okolicy. Kiedy nic nie dostrzegł położył się i zasnął.

kowal11zodiak    zzz  
sty 02 2009 Rozdział III
Komentarze (0)

Był to dosyć duży teren otoczony niska balustradą ułożoną bardzo chaotycznie. Wejście do obozu było dość duże i przekroczywszy je tłum ujrzał wielki obóz uchodźców. Wszędzie roiło się od różnych istot. Byli tu ludzie, Krasnoludy, Elfy Nocne, Szlachetne, Leśne, Słoneczne i wiele innych. Przybyli tu z okolicznych wiosek stojących na przeszkodzie czarnym legionom. W całym obozie porozstawiane były namioty różnej wielkości i różnych kolorów. Między namiotami porozstawiane były kubły z wodą i kosze z chlebem, aby każdy mógł się najeść. Największą uwagę zwracał na siebie namiot medyka, który wywyższał się ponad inne. W całym obozie dało się słyszę rozmowy, śmiechu, Krzyki. Słychać było dźwięk ciężkiego młota uderzającego o ciężkie kowadło i chichot bawiących się dzieci, których było tutaj pod dostatkiem.

 - Rozgośćcie się tutaj. Każdy dostanie własny namiot, w którym będzie mógł spędzić kilka najbliższych nocy. Jeśli chcecie broń ustawcie się w kolejce do kowala. Może nie mamy dużego wyboru, ale zawsze lepiej mieć przy sobie jakiś kawałek miecza. Czasy są nie bezpieczne. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy medyka to zajdziecie go w tym dużym czarnym namiocie. A teraz Idę złożyć meldunek. Żegnam Was. – Rzekł donośnym głosem Arlond poczym odjechał.

  Przybysze mogli w końcu odpocząć. Każdy poszedł w swoja stronę, aby poszukać jedzenia lub miejsca do spania. Rithior zaś najpierw pomyślał o broni. Przecież nie będzie się włóczył z nożem do krojenia chleba. Więc poprawił swoją pogniecioną koszule i ruszył w stronę hałasu wydobywającego się z kuźni. Idąc przez obóz mijał przeróżne istoty. Udało mu się dostrzec nawet diable grające na flecie. Rithior czuł się tu świetnie. Mijając kolejne namioty w końcu zobaczył niskiego brodatego krasnoluda uderzającego młotem w kawał rozpalonej stali. Pośpiesznym krokiem ruszył w jego stronę. Obok stało dwóch młodzieńców. Wyglądali na ludzi. Jeden był wysoki i umięśniony. Stał bez koszulki tylko w spodniach sięgających za kolana. Miał bardzo krótkie czarne włosy. Drugi zaś był trochę niższy i chudszy. Miał średnio długie blond włosy i był mocno opalony. Jego odzienie było czarne, lecz mocno wyblakłe i przetarte.

  Rithior zobaczywszy nieznajomych zwolnił nie pewnie, ale po chwili był już na miejscu. Opary z pieca, przy, którym stał krasnolud były tak gorące, że ledwo dało się tam oddychać. Kowal spojrzał z niechęcią na nowoprzybyłego mówiąc

 - Kolejny, który przyszedł po miecz? Czy Wy mi chociaż przez chwile dacie odpocząć. Po co ci broń chudzino? Nawet jej nie udźwigniesz! Żebyś Ty, chociaż jakoś wyglądał. Mizerne to takie a na miecz się ślini.

 - Ja przynajmniej mieszczę się w drzwiach – Burknął Rithior z oburzeniem. Pozostali dwoje stali i patrzyli śmiejąc się z ciekawej wymiany zdań. Krasnolud zaś rzucił młot i podszedł no młodego elfa z pięścią mocno zaciśnięta. Dłonie jego okrywały ćwiekowane rękawice. Rithior wiedział, ze, jeśli on go uderzy skończy się to u medyka.

 - Ej długouchy. Gębę to Ty masz, ciętą. Radżę Ci się zamknąć, bo zamiast miecza otrzymasz kilka własnych zębów. – Odparł wyglądający jak kłębek nerwów Kowal. Rithior odetchnął z ulgą. Nie chciałby żeby doszło do bójki. Nie miałby szans.

  - Nie przejmuj się nim. Nikt go tu nie lubi –Szepnął niższy młodzieniec. – Ja jestem Sanjuro a to mój kuzyn Shtym – Obaj rękę wyciągnęli ku Rithiorowi.

 - Mnie zwą Rithior – Z przyjaznym uśmiechem uścisnął dłonie nowych znajomych.

  Słońce zmierzało już ku zachodowi, a oni nadal stali w kłębie gorących oparów i czekali aż Kowal skończy swoją pracę.

 - Długo mamy jeszcze tu stać– Rzekł Shtym oburzonym, lecz spokojnym głosem

 - A co ja wróżka jestem. Jak zrobię to będzie. Z resztą, kto Wam każe tu stać - Oznajmił Kowal podnosząc głos.

  Słońce już zaszło. Zaczynało się ściemniać. Wszyscy chętnie wchodzili d swych namiotów, aby po długiej drodze położyć się spać. Niektórzy byli tu od kilku dni i wiedzieli jak mają się poruszać. Jednak wielu przybyło dopiero dziś i błąkali się nie pewnie po obozie nie wiedząc, co maja robić. Każdy jednak czuł się bezpiecznie. Obóz ogrodzony jest balustradą także żadne zwierze w nocy tu nie wejdzie a czarne wojska oddalone są o kilka dni drogi.

  A trójka młodzieńców wciąż czekała. Jednak prace nad orężem powoli dobiegały końca. Nie minęło kilka chwil jak dostali swoje upragnione miecze. Ostrze ich nie było dość długie jednak bardzo ostre. Rękojeść wykonana była z drewna i została pokryta grubą skórą. Miecz był dość lekki i łatwą się nim władało.

  Rithior, Shtym i Sanjuro podali sobie ręce w geście pożegnalnym i rozeszli się każdy w swoją stronę. Teraz przyszedł czas na szukanie namiotu. Rithior schował swój nowy nabytek za pasek i począł chodzić po obrzeżach obozu w poszukiwaniu namiotu. Było już ciemno i w całym obozie zapanowała cisza. Prawie wszyscy już spali w swoich szałasach tylko Rithior jeszcze nie miał gdzie odpocząć. Zaglądał do każdego namiotu po kolei, ale wszędzie ktoś był w końcu jednak udało mu się znaleźć pusty. Wszedł do niego na kolanach i od razu padł ze zmęczenia. Po chwili ogarną go sen

  I nastał kolejny piękny letni dzień. Słońce wpadało do namiotu Rithiora przez podziurawiony sufit, którego wcześniej nie zauważył. Chłopak otworzył oczy i od razu chwycił za bochenek chleba. Czuł jak wszystkie wnętrzności skręcają mu się z głodu. Kiedy już najadał się do syta. Powolnym krokiem, na kolanach wyszedł z namiotu.

  Było dość wcześnie. Chłodny poranny wiaterek dawał ukojenie ociężałym, zmęczonym kończynom. Na trawie leżała świeża, ranna rosa a niebo było czyste jak łza. Chłopak powoli wstał. Spostrzegł, ze tylko nie liczni wyszli ze swych szałasów. Reszta jeszcze spała. Jednak jego uwagę przykuł Elveron rozmawiający z dwójką młodzieńców, których Rithior miał przyjemność poznać ostatniego dnia.

  Chłopak szybko otrzepał się z trawy, która podczas snu poprzyczepiała mu się do ubrania i pospiesznym krokiem ruszył w stroną rozmawiającej grupki. Znowu mijał ten sam obóz po raz kolejny, jednak o poranku wyglądał on jeszcze piękniej niż zwykle. Wszędzie dookoła były piękne, gęste lasy, co bardzo nadawało uroku temu miejscu.

 - Witam – Rzucił Rithior trochę zachrypniętym, zaspanym głosem

 - Witaj Przyjacielu – Odparł przyjaźnie Shtym – Mieliśmy już okazje poznać twego towarzysza. Znamy już waszą historie – Mówił a uśmiech nie schodził mu z twarzy

 - My mieliśmy gorzej. Musieliśmy uciekać, kiedy już na nas napadli. Sporo ludzi zgięło, ale reszcie udało się zbiec. – Dodał Sanjuro mniej weselszym tonem

 - Dobra, było, minęło. Teraz jesteśmy tu i nic nam nie grozi także możemy się zabawić – Odparł Elveron na przygnębiającą wypowiedź poprzednika

 - Zabawić? To muszę Cię zawieść mój przyjacielu, ale tutaj nie ma żadnych rozrywek – Rzekł Shtym

 - Cóż, ale zawsze można stąd po prostu zwiać. Już w padliśmy na taki pomysł z moim kuzynem. Dwa dni drogi stąd jest nieduże miasto ludzkie. Nigdy jeszcze tam nie byliśmy. Może skorzystamy z okazji, ze jesteśmy nie daleko? - Dokończył po kuzynie Sanjuro

 - W sumie pomysł nie jest zły. W mieście jest dużo ciekawiej. Można się lepiej obkupić, znaleźć prace. Tylko droga może być nie bezpieczna. Te lasy to już to elfickie. Tu jest dużo różnych potworów. - Oparł nie pewnie Rithior, choć wiedział, ze pomysł jest idealny

- Wiem, gdyby było, bezpiecznei już dawno razem ze Shtymem ucieklibyśmy, ale baliśmy się sami. Teraz jest nas czterech. Mamy broń. Szanse na bezpieczne dojście znacznie wzrosły. – Mówił jeden z braci z pełnym przekonaniem

 - Ja jestem za – Rzucił obojętnie Elveron chcą wyrwać się z tego miejsca

 - Dobra Ja też - - Powiedział głosem trochę nie zdecydowanym. Mu na razie obóz nie przeszkadzał, ale z drugiej strony w mieście można liczyć na coś więcej niż tylko namiot i kosz z chlebem

 - To ruszamy tej nocy. Bądźcie gotowi - Podsumował Shtym i wraz ze swoim kuzynem udał się w głąb obozu

  Dwójka przyjaciół została sama. Elveron uśmiechnął się wrednie ro Rithiora a oczy jego zaświeciły się niczym iskierki. Rithior w pierwszej chwili nie wiedział, o co chodzi jednak szybko oświecił go jeden widok. Elveron trzymał w ręku sakiewkę, która po brzegi była wypełniona złotem. Dreszcz przeszedł mu po plecach i cały czas nie spuszczał swoich wielkich zdziwionych oczu z sakiewki. A Elveron stał przed nim i dumny uśmiech rozjaśniał mu twarz.

 - Całą noc to zbierałem! – Rzekł nie przestając się uśmiechać

 - Jesteś niesamowity. A co jeśli się ktoś zorientuje, ze brak mu monet?

 - Nie zorientuje się. Wchodziłem do każdego namiotu po kolei i zabierałem tylko jedną lub dwie monety. Kiedy obszedłem wszystkie namioty to trochę się ich uzbierało.

 - Za to można kupić już coś poważnego

 - Wiem. Dlatego właśnie chce iść do miasta. Musze sobie kupić jakieś dwa dobre sztylety i kilka trucizn. Od teraz będę się zajmował kradzieżą zawodowo. A teraz wybacz, ale idę jeszcze coś ukraść. Spotkamy się w nocy – Zakończył rozmowę Elveron i udał się na obrzeza obozu w poszukiwaniu łatwego łupu.

  Rithior został sam. Nie miał nic specjalnego do roboty. Zaczął włóczyć się po obozie. Miał nadzieje, ze znajdzie zajęcie. Słońce już wzeszło i zrobiło się bardzo gorąco. Wszystkie istoty wychodziły już z namiotów. Znowu zrobiło się tłoczno i gwarno. Nie minęła godzina i kolejni uchodźcy przybyli do obozu. Nie dało się już swobodnie poruszać. Rithior ściągnął koszulkę i wrzucił ją do wiadra z wodą. Chciał ją uprać. Potem założył ją z powrotem. Odzienie było mokre, więc ochładzało nagrzane promieniami słonecznymi ciało chłopaka. Z minuty, na minute upał stawał się coraz większy. Namiot Rithiora już dawno został zdeptany przez stado ganiających się dzieci. W końcu postanowił wyjść z obozu. Przeszedł swobodnie przez balustradę i począł chodzić swobodnie wśród wysokiej chodnej trawy. Po chwili zobaczył, ze nie daleko stoi wielkie drzewo, rzucające ogromny cień. Udał się w tamtym kierunku i zrobiwszy sobie legowisko na trawie położył wygodnie opierając głowę o pień. Z dala od tłumu i promieni słonecznych

  Leżał tak przez kilka godzin aż temperatura trochę spadła. Rozmyślał o tym, co go w życiu spotkało. O matce i o przyjaciołach. Zastanawiał się, co by było gdyby się to nie stało. Pewnie nadal by siedział w swojej ukochanej wiosce i żyłby tam sobie spokojnie. Jednak los chciał odebrać mu rodzinę i wyrzucił daleko od swojego ukochanego domu. Nie można się temu sprzeciwić.

  Nastał wieczór. Rithior wiedział, ze za kilka godzin musi być gotowy. Ale tak przyjemnie się tu leżało. Cóż poradzić. Zaczął wstawać bardzo powoli. Był ociężały, więc przeciągnął się szybko i dla rozruchu zaczął biec w kierunku obozu. Balustrada była bardzo niska a wysoka skoczność Rithiora pozwoliła mu swobodnie przelecieć nad nią i upaść na nogi. Teraz zwolnił. Spokojnym krokiem podszedł do wiadra z wodą. Chciał się umyć, więc ochlapał się nią i odwróciwszy się ruszył w kierunku kosza z chlebem. Był bardzo, blisko więc dojście do niego nie sprawiło żadnego problemu. Rithior chwycił cztery bochenki i wrzucił je do swojego worka.

  Był już gotowy. Postanowił ostatni raz przejść się po obozie. Była już noc i wszyscy spali. A pozostałych jeszcze nie było widać. W końcu się doczekał. Dostrzegł, iż w jego kierunku idą Shtym i Sanjuro drugiej strony biegnie Elveron.

 - To jak. Gotowi panowie? – Powiedział Shtym patrzac pytającym wzrokiem na pozostałych

 - Jak zawsze – Odparł Elveron

 - No to ruszamy!

  Jak powiedzieli tak zrobili. Po cichu przeszli przez balustradę i szybkim krokiem ruszyli na północ w stronę miasta. Po chwili zniknęli w ciemnej gęstwinie lasu.

sty 02 2009 Rozdział II
Komentarze (0)

Rithior powoli otworzył oczy. Bardzo ciężko mu było podnieść się. Po chwili jednak dał radę. Spostrzegł, że jest w karczmie. W przybytku panował straszny bałagan. Krzesła i stoły były po przewracane. A na podłodze leżało mnóstwo zbitych kufli. Obok na stoliku spał Elveron. Rithior powoli wstał. Doszedł do okna i ujrzał spadające z nieba krople popychane silnym świszczącym wiatrem. – Co tu się działo – Powiedział sam do siebie poczym, doskoczył do śpiącego chłopaka

 - Elveronie, Elveronie. Wstawaj! – Zaczął targać śpiącego. W końcu Elveron otworzył oczy i usiadł na krześle. Miał bardzo roztrzepane włosy i był trochę zaspany

 - Co tu się stało? – Powiedział cichym głosem

 - Nie wiem, ale chodźmy stąd zanim karczmarz się obudzi. Tylko my tu zostaliśmy, tak, że będzie na nas – Przestraszony chwycił Elverona i szybko wyszli za drzwi karczemne zamykając je po cichu, aby nie obudzić karczmarza.

  Było już rano jednak nic na to nie wskazywało. Nawet jeden promie słońca nie przeciskał się przez wielkie chmury wiszące nad wioską. Deszcz padał bardzo mocno, więc w wiosce nie było jednego suchego miejsca a silny wiatr dawał o sobie znać wyginając gałęzie drzew lub łamiąc je. Na ulicach były zupełne pustki.

  Chłopcy zaczęli szybko iść w kierunku domu Rithiora. Włosy ich były mokre i rozwiane przez wiatr a na ubraniu nie było suchej nitki. Nagle coś ich zaniepokoiło. Ze strony placu dochodziły jakieś dziwne odgłosy. Jakby dźwięk trzeszczącej zbroi i tupot koni.

  I po kilku chwilach rozległ się ogromny hałas. Ktoś zadzwonił w dzwon alarmowy. Dźwięk rozchodził się bardzo szybko i dało się go usłyszeć w całej okolicy. Ptaki śpiące miedzy gałęziami drzew zerwały się obudzone ze swojego spokojnego snu i bardzo szybko odleciały daleko. A dźwięk dzwonu nie ustawał. Wszystkie Istoty zaczęły pospiesznie wychodzić ze swych domostw i. W wiosce wybuchł zamęt i chaos. Elfy nie wiedziały, co się dzieje Nagle z wewnątrz wioski dało się usłyszeć donośny krzyk mężczyzny

 - Wszyscy na plac

 Każdy mieszkaniec wioski zastosował się do rozkazu nieznajomego, stojącego tuż przy dzwonie na głównym placu. Wyglądał on na rycerza imperialnego. Ubrany w piękną, lśniącą zbroje z herbem na plecach siedział na czarnym koniu i trzymał w rękach kartkę. Nagle zaczął mówić

 - Drodzy mieszkańcy! Jestem Arlond. Trudnię się jako rycerz naszego władcy. Służę mu jako osobisty ochroniarz. Przybyłem tu dziś do Was, aby powiedzieć Wam o najnowszych wieściach. Czarne Legiony Drowskie przybyły aż tutaj na północne imperium. Są jakieś dwa dni drogi stąd. Armia imperialna nie może im stawić czoła, gdyż są kilka tygodni drogi od tych terenów. Wojska mrocznym elfów idą w kierunku morza. Chcą odciąć nam handel morski. Na drodze tej armii stoi kilka wiosek. Wiele już zostało zrównanych z ziemią. Wasza jest następna. Moim zadaniem jest odprowadzić was bezpiecznie do obozu uchodźców. Będziemy musieli wymknąć się na zachód. Tam czekają pozostali moi towarzysze i mieszkańcy innych okolicznych wiosek. Macie kwadrans na zabranie najważniejszych rzeczy i stawić się tutaj. Za pół godziny ruszamy. Nie odpowiadam na żadne pytania. Wszystkiego dowiecie się na miejscu. A teraz szybko mamy bardzo mało czasu. – Skończywszy swoją przemowę chwycił znajdujący się na jego głowie hełm i zdjął go powoli. Na jego ramiona bezwładnie zsunęły się czarne proste włosy. Widać, ze ów nieznajomy jest człowiekiem, gdyż uszu elfach brak i na krasnoluda też raczej nie wygląda

  A mieszkańcy przez chwilę stali i patrzyli z niedowierzeniem. A deszcz padał coraz bardziej. Coraz większy wiatr hulał. I nagle cichy dźwięk jakby rogu wojennego usłyszeli wszyscy z oddali. Dźwięk nadchodzącej zagłady.

  I teraz dopiero wybuchła panika. Przeraźliwe krzyki i wrzaski. Elfy muszą zostawić dorobek całego swego życia. Muszą uciekać gdzieś daleko. Wszyscy zaczęli biegać. Wybuchła panika. Nikt nie wiedział, co robić a czasu było mało

  Arlond bardzo zdziwił się, gdy, usłyszał róg wojenny. – Są już tak blisko. Przyspieszyli. Tej wioski za godzinę już nie będzie – Mruczał cicho.

  Rithior szybko ruszył w stronę swego domu. Wiedział, że musi uciekać. Jeśli tego nie zrobi zginie jak tysiące innych istot. A na to nie mógł pozwolić. Biegnąc uliczkami wioski widział panikujące elfy. Płaczące matki i żony. Wszyscy spanikowali. Chłopak szybko wbiegł do domu. Chwycił nóż i schował go za pasek. Wrzucił w worek bukłak z wodą, trochę jedzenia i kilka monet. Narzucił na siebie szary wyblakły płaszcz i przewiązał go sznurek w pasie. Kaptur na głowię założył i Chwyciwszy długi kij do podpory wyszedł z domu. Był już gotowy do drogi.

  Po kilkunastu minutach cała wioska była gotowa do drogi. Wszyscy stali na placu. A deszcz cały czas padał a na niebie nawet jednego letniego promienia. Tylko ciemne deszczowe chmury. Nagle rycerz przemówił.

 - Niech wszystkie dzieci, wszystkie stare elfy, ciężarne elfki i Ci, którzy nie są w stanie iść wsiadają na konie. Jedźcie przez las na zachód. Gdy tylko wyjedziecie na polany zatrzymajcie się i czekajcie na Nas. My będziemy szli za wami. Z Wami pojedzie kilku dorosłych mężczyzn w razie ataku potworów. A reszta zbierać się! Szybko! Idziemy bocznym traktem na zachód.

  Mobilizacja wzięła górę nad paniką. Część elfów ruszyła konno przodem a pozostali ustawili się na bocznym trakcie czekając na rozkaz Arlonda. W oddali widać było kłęby dymu i dało się usłyszeć walenie w bębny. Wielkie czarna armia zmierzała ku wiosce.

  Rithior wśród tłumów elfów odnalazł swego przyjaciela Elverona. Był równie przestraszony jak on sam. Szybko podszedł do niego i przepełnionym strachem głosem powiedział

  - Idą tu. Cała armia

 - Wiem, ale przynajmniej idziemy w bezpieczne miejsce – odparł Elveron głosem pełnym nadziei. Wtem na przód tłumu wyszedł Arlond i popędził konia, aby ten począł iść w stronę lasu na zachodzie. Armia zbliżała się coraz bardziej. Odgłosy bębnów i rogów stawały się coraz wyraźniejsze. A deszcz nie przestawał padać. Jedynie wiatr trochę ucichł, co wcale nie było znaczącą zmianą w pogodzie. Elfy rozmawiały między sobą. Każdy miał swoje zdanie na ten temat. Wśród tłumu było gwarno. Jedynie Arlond szedł na czele i rozmyślał. Rithior Elveron maszerowali z tyłu i patrzyli z żalem na wioskę, której już nigdy nie zobaczą.

  I szli tak kilka godzin. Mijali szerokie pola, łąki i okoliczne sady. A armia była coraz bliżej. Lecz w końcu odsłonił się przed nimi ogromny ciemny las, który był granicą północnej doliny elfów. Każdy już wiedział, że wchodząc do tego lasu opuszcza swój dom, porzuca wspomnienia i dawne dni. Jednak to musiało się stać. Tłum elfów zniknął pod ciemną osłoną lasu.

  Las był bardzo piękny. Wielkie drzewa sprawiały wrażenie bardzo starych. Wszędzie na ziemi był gęsty mech, który mokry był od deszczu. Ogromne korony drzew obłożone pięknymi zielonymi liśćmi nie przepuszczały wielu Kropel. Jednak nie można było powiedzieć, ze w lesie nie padało.

 Cały tłum elfów szedł po wydeptanej kupieckiej ścieżce. Każdy czuł się już bezpieczny jednak z tyłu cały czas dochodziły odgłosy wielkiej armi. Nagle z przodu uderzył donośny głos Arlonda

 - Tu jesteśmy już bezpieczni, jednak musimy się pospieszyć bo za kilka godzin zrobi się ciemno a my przed zmrokiem musimy opuścić las. Drzewce nie lubią jak się im przeszkadza spać. Tak, że przebierać nogami.

  Tłum usłyszawszy te słowa przyspieszył. Nikt nie wiedział, ze w tym lesie są drzewce. Rithior zostawił Elverona w tyle i sam udał się na sam przód, aby dogonić rycerza. Kiedy już przebił się przez tłum elfów ujrzał Arlonda prowadzącego swego konia.

 - Gdzie my dokładnie idziemy?

 - Dzień drogi stąd stworzyliśmy obóz dla mieszkańców uratowanych wiosek. Właśnie tam zmierzamy.

 - Czy tam będziemy bezpieczni?

 - Tego nie mogę Wam zagwarantować, jednak zrobimy wszystko co w naszej mocy żeby nic złego się nie stało.

 - W ogóle opowiedz mi cos o sytuacji panującej na kontynencie.

 - A coś Ty taki ciekawski?

 - Po prostu chce wiedzieć

 - A więc dobrze. Słuchaj uważnie chłopcze i nikomu tego nie rozpowiadaj. Czarne legiony wzrosły w sile. Zaczęły zajmować coraz większe terytoria. Stworzyły nawet własne niezależne imperium Drowskie. Ich wojska są bardzo liczne. Tam praktycznie każde dziecko jest szkolone do zabijania. Wiemy, ze oni są zdolni do wszystkiego, ale teraz chcemy złapać ich w pułapkę. Wszystkim mówimy, ze nasze wojska zajęte są innymi bitwami daleko stąd. Przewidzieliśmy ich ruch. Oni wysłali część swojej armii, aby uniemożliwiła nam dojście do morza. Wiedzieliśmy, ze tak będzie. Ataki z morza są naszym atutem, więc wiadomo, że musieli kiedyś to zrobić. Ale tu mają problem. Koło sto tysięcy żołnierzy imperium zajęło całą plaże i tylko czekają aż Drowy przybędą na miejsce. Wtedy ich zniszczą. Wojsk Drowskich jest dwa razy mniej także nie mają szans.

 - Życzę powodzenia – Tymi słowami Rithior zakończył tą rozmowę. Za bardzo nie wiedział, co powiedzieć. Jednak dowiedział się wszystkiego, czego chciał się dowiedzieć. Cofnąwszy się na sam koniec znów ujrzał swego przyjaciela i ramie w ramie począł kroczyć u jego boku.

  Las ten był bardzo bezpieczny, ale tylko w dzień. Nie wolno było przebywać tu po zmroku. A już powoli zaczynało się ściemniać. Ludzie zaczynali wpadać w panikę. Wiedzieli, ze za chwile mogą zginąć. Jednak Arlond, który szedł na przedzie dostrzegł niedaleko pozostałą część wioski odpoczywającą na polanie poza lasem. Elfy odetchnęły z ulgą. Minęło kilka minut i wyszli na nie wielką polanę pełną zielonej trawy. Deszcz już nie padał i zrobiło się trochę cieplej. Jednak na słońce nikt nie mógł liczyć gdyż zbliżała się noc.

 - Tu przenocujemy. Rano ruszamy dalej. Jutro wieczorem będziemy na miejscu - Krzyknął Arlond donośnym pełnym radości głosem. Był dumny z siebie. Udało mu się uratować mieszkańców kolejnej wioski.

  Elfy już były w komplecie. Cała wioskę udało się przetransportować daleko od zagrożenia. Maszerowali przez czternaście godzin. Wszystkim dokuczało zmęczenie i senność. Każdy miał ochotę położyć się i zasnąć. I tak się stało. Wszyscy rozłożyli się wygodnie pod gołym, niebem pełnym gwiazd i nie minęło kilka chwil i zapadła zupełna cisza wszyscy już spali.

  Nastał ranek. Rithiora obudziło ciepło słonecznych promieni padających na jego twarz. Gdy tylko otworzył oczy ujrzał, ze chmury zniknęły. Niebo było czyste a słonce grzało bardzo mocno. Chłopak poprawił włosy i zaczął powoli podnosić się z ziemi. Przeciągnął się i wziął głęboki oddech, aby złapać trochę świeżego powietrza. Teraz dopiero mógł swobodnie zbadać okolice.

  Wszędzie było mnóstwo elfów. Niektórzy spali a reszta była już na nogach. Było dość gwarno gdyż rozmawiali między sobą. Dookoła widać było tylko piękne lasy, z których dochodziły miłe dla ucha śpiewy ptaków. Arlond siedział oparty o drzewo. Badał wzrokiem wszystkie elfy na polanie

  Rithior przewiesił swój worek przez ramie. Sprawdził czy wszystko zabrał i uśmiechnąwszy się począł stawiać powolne kroki w kierunku rycerza. Zbliżał się do niego coraz bardziej aż w końcu Arlond zauważył idącego w jego kierunku młodzieńca, więc uniósł dłoń na znak powitania.

  -Witaj młodzieńcze. Co Cię do mnie sprowadza – rzekł Arlond do idącego w kierunku chłopaka.

 - Chciałem się dowiedzieć, kiedy dojdziemy na miejsce.

 - Dziś pogoda nam sprzyja. Jeśli wyruszymy w ciągu godziny to będziemy w obozie przed zachodem słońca.

  Rithior uśmiechnął się do mężczyzny i ruszył w stronę budzącego się do życia tłumu. W ciągu kilku chwil każdy już był gotowy do drogi. Rithior znalazł swojego przyjaciela i uchodźcy ruszyli w dalszą drogę. Tym razem marsz szedł sprawniej. Już nie szli traktem. Musieli zejść na poboczne dróżki ciągnące się wśród gęstych traw.

  Minęło południe upadł zaczął trochę doskwierać idącym elfom. Jednak wybawienie nadeszło. Przed tłumem pojawił się las, do którego musieli wejść. Rzucające cień drzewa przyniosły wielką ulgę maszerującym. W lesie było trochę chłodniej i każdy mógł dalej iść.

 Szli tak kilka godzin między wysokimi drzewami aż w końcu zobaczyli wielką polanę, do której zmierzali. Dotarli do obozu uchodźców

 

sty 02 2009 Rozdział I
Komentarze (0)

 

Była ciemna noc. Na pięknym niebie widniało tysiące gwiazd. Cichy chłodny wiatr przedzierał się uliczkami wioski lekko świszcząc. Uderzona mdłym blaskiem księżyca mieścina, zdawała się być otulona snem. Nie wszyscy jednak spali. Między niewielkimi domkami ktoś się przechadzał, zagłuszając spokojną ciszę nocy. Był to młody elf, co od razu można było rozpoznać po uszach. Jego długie jasne włosy sięgały mu do połowy pleców. Cerę miał delikatną i rysy twarzy bardzo młodzieńcze. Ubrany był jasną koszule roboczą i spodnie za kostki bardzo przetarte i zniszczone. W ręku trzymał pochodnie, która dawała jasne światło i nie pozwalała młodzieńcowi zgubić się pośród nocy. Oddech jego był niespokojny i nierówny, najwyraźniej czegoś się obawiał.

  Nagle w oddali dało się usłyszeć głośne szczekanie psa i tupot koni zmierzających w stronę wioski. Chłopak zaczął szybko biec w tamtym kierunku. Na jego twarzy widać było pełen nadziei uśmiech. Oczy jego świeciły się jak iskierki. Biegł coraz szybciej nie bacząc na zmęczenie jednak po chwili zaczął zwalniać. Jego uśmiech zaczął znikać z twarzy, a w oku zakręciła się łza. Im bliżej były konie tym bardziej smutniał. Padł na kolana. Wśród ciemności ujrzał dokładne rysy postaci. Czterech mężczyzn jadących na koniach a na piątym rumaku zwłoki kobiety.

  Miała rozdarte ubrania i mnóstwo ran na ciele. Nie miała jednej ręki i krew wypływała jej z każdego miejsca na ciele. Była zmasakrowana. Mężczyźni tylko szeptali coś miedzy sobą, co jakiś czas spoglądając na młodzieńca, który klęcząc bardzo pobladł. Wargi zaczęły mu drgać. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Jedyne słowo, jakie udało mu się wykrztusić to – Mamo – Mówiąc to słowo zaczął płakać bardzo głośno. Przeraźliwa rozpacz ogarnęła jego serce.

 - Było ich trzech. Nie miała szans – Mówili między sobą mężczyźni. Byli to okoliczni rolnicy. I stajenny, od którego wzięli konie. Wyglądali całkiem przyzwoicie. Mieli ładne i czyste koszule i długie spodnie na szelkach. Nogi osłonięte mieli wielkimi butami myśliwskimi. Na głowach mieli kaptury, ale dało się dostrzec, ze to elfy, gdyż mieli charakterystyczne długie uszy Najpierw blond włosy wystające spod kaptura.

 - Najpierw ją zarznęli a potem zgwałcili – Mówił jeden z nich

 - A na koniec jeszcze nam uciekli. – Odparł drugi, jadący bardziej z przodu – A teraz cisza, tu jest jej syn –Na tą komendę wszystkich ogarnęła cisza.

  Młodzieniec zaś klęczał cały czas patrząc się w ziemie. Łzy kapały na trawę jedna za drugą. Pięści miał mocno zaciśnięte a usta jego nie przestawały drżeć.

 - Zakryjcie ją jakoś. Nie może na nią patrzeć w takim stanie – Mówiąc to szybko zahamował idące konie. Ostatni zaś, jadący kilka kroków za nimi zeskoczył z konia i wyciągnął z torby kawałek materiału. Podszedł do zwierzęcia wiozącego zwłoki i narzucił na nią płótno. Jednak zahaczywszy ręką o klamrę od paska trzymającego ciało zrzucił zwłoki kobiety, które spadając odwróciły się w stronę klęczącego na ziemi chłopca.

  Młodzieniec nie wytrzymał. Gniew i rozpacz, która w nim siedziała przeszła możliwe do wytrzymania granice. W jego głowie nie było już smutku. Przepełniła go wściekłość i nienawiść. Chłopak zaczął krzyczeć. Tak głośne, ze śpiący mieszkańcy zaczęli budzić się i powoli wyglądać ze swych domostw. Chłopak zaczął powoli wstawać. Był cały czerwony a na jego twarzy widać było tylko gniew. Nagle odwrócił się szybko w stronę lasy i nie mówiąc słowa zaczął biec w jego. Jeden z mężczyzn ruszył za nim jednak wściekłość chłopca wzięła górę nad mięśniami. Nikt już nie zdołałby go złapać. Nie minęło kilka chwil jak chłopak zniknął w ciemnej ścianie lasu.

  Mimo ciemności i strachu on nadal biegł przepełniony ogromną wściekłością. Suche patyki łamały mu się po nogami a drzewa zagradzały mu drogę. Wszędzie było słychać głośne wycie wilków i huczenie sów. Ale on się nie bał. Myślał tylko o zemście. Po kilku chwilach ciągłego biegu Jego genialny elfi słuch wykrył coś, co nie jest charakterystyczne dla odgłosów nocnego lasu. Był to śmiech orka. Młodzieniec wyciągnął swój nóż, który zawsze nosił w pochwie za paskiem. I cały czas biegł a nie widać było po nim zmęczenia. Zaczął powoli zbliżać do się do tych dziwnych odgłosów jednak coś go zaniepokoiło. Usłyszał za sobą kroki. Zatrzymał się i odwrócił gwałtownie.

Ukazała mu się postać. W ciemności nie mógł dostrzec dokładnie, kto to jest. Jednak zbliżając się do niej w końcu spostrzegł, kto za nim szedł. Był to Elveron miejscowy złodziejaszek. Ubrany był w czarną kamizelkę i czarne podarte spodnie. W ręku trzymał sztylet. Piękny i błyszczący.

 - Co ty chłopie sam na orki idziesz? Chcesz zginąć? – Syknął Czarny chłopak, bardzo po cichu

 - Czego chcesz Elveronie? Nie masz już, kogo okradać. Idź stąd!.- Odparł przepełniony nienawiścią chłopak.. Głos był jego donośny i mocny. Mówiąc to odwrócił się i zaczął iść dalej.

  - Rithior czekaj! – Szepnął i zaczął biec za Młodzieńcem. Chłopak nie miał czasu na odganianie natrętnego Elverona. Biegł ile sił. Aż w końcu zobaczył w oddali to, czego szukał. Pragnienie zemsty jeszcze się w nim nasiliło.

 W niewielkiej odległości od chłopców widać było rozpalone ognisko. Ogień rozświetlał najbliższą okolice trzeszcząc przy tym dosyć głośno. Dookoła siedziała grupa orków. Były to dwumetrowe, dosyć grube stworzenia. Cale brudne i brzydkie. Ich łyse łby były całe splamione w świeżej krwi. Rithior dobrze wiedział czyja to krew. Ubrane były jakieś podarte płótna. Każdy trzymał w ręku kawał surowego mięsa a obok leżały jakieś kije. Nagle do siedzących przy ognisku doszedł jeszcze jeden. Łącznie było ich czterech.

 - Mam plan! – Powiedział Elveron spoglądając na Rithiora – Orki są bardzo głupie. Chwyć kamień i rzuć na drugą stronę. One tam pójdą wszystkie. Tam stoi wiadro wody – Pokazał na stojące obok ogniska naczynie przepełnione brudną wodą. – Ja podbiegnę i szybko zgaśże ogień. My elfy widzimy lepiej w ciemności. Orki nie będą wiedziały, co się dzieje. A my je zabijemy.

 - Idź stąd. Poradzę sobie sam – Burknął chłopak spoglądając głęboko w oczy Elveronowi.

 - Wiem, że jesteś wściekły, ale pójdziesz tam i zginiesz. Zacznij myśleć. Chwyć kamień! – Odparł niespokojnym głosem.

 Rithior przemyślał sprawie i chyba uznał plan Elverona za stosowny. Powoli i ostrożnie podniósł kamień z ziemi. Uniósł dłoń do góry i  z całej siły rzucił go wysoko nad orkami.

 Kamień leciał wysoko nad głowami ohydnych bestii i spadł kilkanaście metrów za nimi. Orki nagle zerwały się z miejsc i i ruszyły w stronę odgłosu upadającego kamienia. Wtedy Elveron zaczął biec w stronę ogniska. Nim orki się obejrzały ogień został zgaszony. Rithior chwycił mocno sztylet i szybko wstał. Nigdy jeszcze nie miał do czynienia z orkiem. Nigdy jeszcze nikogo nie zabił. Teraz zaczął się bać. Jednak szedł szybko w stronę orków. Wiedział, co one zrobiły jego matce. Tego nie mógł darować. Stwierdził, że musi przezwyciężyć strach. Wtedy zaczął biec. Spostrzegł, że Elveron biegnie po drugiej stronie. Rithior zacisnął mocno dłoń na sztylecie i rzucił się w stronę jednego orka. Ten za nim się obrócił już miał ostrze w karku. Powoli osunął się na ziemie a chłopak wyciągnął nóż. Elveron zaś podciął ścięgna orkowi, aby ten się przewrócił a potem zadał silny cios prosto w serce bestii. Pozostała dwójka zorientowała się, co się dzieje i ruszyła na ślepo w stronę odgłosów wydawanych przez chłopców. Rithior wiedział, ze zaraz może zginąć jednak teraz nie było odwrotu. Chłopak starał się unikać wielkiego kija. Wiedział, że jak nim dostanie to zginie. Powoli zaczął się męczyć. A ork cały czas machał bronią. Musiał w końcu zadać cios. Po chwili zanurkował pod kijem podczas jednego z ciosów orka i zanurzył ostrze noże w brzuchu potwora. Jednak ork ostatnimi siłami uderzył Rithiora w głowę. Obaj padli na ziemie.

  Chłopak zobaczył, że Elveron dzielnie walczy z jednym orkiem jednak szybko się męczy. Ork trafił go kilka razy, ale chłopak w końcu, z wielkim trudem zadał śmiertelny cios. Wbił swój sztylet w głowę potwora.

  Rithior powoli tracił przytomność. Miał sporą ranę na głowie. Ale nie bał się. Wręcz przeciwnie. Czuł ogromną radość. Pomścił śmierć swojej matki. Rana krwawiła coraz bardziej aż w końcu przeszył go przeraźliwy ból. Zemdlał.

  Elveron bardzo zmęczony walką usiadł na ziemie głośno oddychając. Wiedział, ze Rithior potrzebuje pomocy. Rana jest poważna. – Muszę wziąć się w garść – Mówił szeptem. Zerwał kawałek nogawki od swoich spodni i szybko obwiązał głowę rannego, aby zatamować krew. Po chwili wziął Rithiora na plecy i zaczął powoli kroczyć w kierunku wyjścia.

  Zaczęło się już powoli rozjaśniać. Nie było już widać gwiazd. Natura zaczęła budzić się o życia. A On cały czas szedł a do wyjścia jeszcze daleko. Powoli tracił siły. Też doznał sporych obrażeń. Po chwili upadł na kolana. Położył Rithiora na ziemi i sam padł ze zmęczenia. Był bardzo spragniony. Ciężko mu było oddychać. Myślał, ze to już koniec. Ale nadszedł ratunek. Elveron spostrzegł kilku elfów z wioski jadących na koniach. Jechali bardzo szybko. To byli Ci sami, którzy znaleźli matkę Rithiora.

  Kiedy do nich podjechali szybko wsadzili chłopców na konie i ruszyli w stronę wioski. Elveron wiedział, że już jest bezpieczny i stracił przytomność.

  Minęło kilka ciepłych, letnich dni. Rithior leżał w łóżku we własnym domu. Lecz zupełnie sam. Matki już nigdy przy nim nie będzie. A ojciec zmarł dawno temu. Rithior został sierotą. Ale na razie nie zdawał sobie z tego sprawy. Od kilku dni był nieprzytomny. Jednak dziś jego stan się bardzo poprawił. Elfickie zioła i leki z dobrych roślin bardzo mu pomogły.

  Zaczął powoli się przebudzać. Otworzył lekko oczy. Słoneczne promienie od razu uderzyły w niego rażąc go bardzo. Przez otwarte okna do pokoju wpadała woń letnich kwiatów. Rithior obrócił się na bok i ponownie otworzył oczy. Ujrzał wnętrze swego domu. Nic się tu nie zmieniło. Na środku stał duży stół a za nim kilka półek z jedzeniem. Za ścianą były schody do piwnicy gdzie leżały wszystkie rzeczy potrzebne w domu.

  W końcu nabrał sił, aby wstać z łóżka. Powoli podniósł się i stanął na nogi. Dopiero teraz sobie wszystko przypomniał. Ogarnął go smutek. Nie mógł jednak się dłużej zamartwiać. Już kilka dni .zyje w żałobie. Trzeba żyć dalej. Nagle poczuł straszliwy głód. Nie jadł nic od kilku dni. Podszedł do jednej z półek i chwycił woreczek ryżu i kwaśne mleko. Usiadł przy stole i począł jeść. Gdy zjadł wypił pół bukłaka wody. Czuł się już najedzony

  Powolnym krokiem zaczął zmierzać ku wyjściu. Odsunął kotarę i wyszedł na zewnątrz domu. Poczuł no sobie dotyk ciepłego letniego słońca. W powietrzu unosiła się woń kwiatów i świeżej trawy. Wioska tętniła życiem. Na trawniku przed jego domem bawiły się elfie dzieci. Obok jakaś kobieta prała ubrania w strumieniu. Niedaleko stał stragan z jedzeniem a kolejka do niego była bardzo długa. Piękne zielone drzewa rozstawione po całej okolicy rzucały cień na wylegujące się elfy. Po drugiej stronie widać było handlarzy, którzy przybywają z miast, aby sprzedać swoje towary. Piękne kwiaty nadawały ziemi kolorów a piękne elfi przechadzające się po uliczkach przyciągały wzrok każdego elfa. Widać była wracających z lasu zielarzy, którzy od samego rana szukali ziół na okolicznych łąkach i w pobliskim lesie, który też wyglądał przepięknie o tej porze dnia. Rithior wziął głęboki oddech i począł stawiać kroki w kierunku domu Elverona

  Było już południe. Elfy nie spędzały czasu w domach. Nie chciały marnować takiego pięknego dnia. Wiele osób chodziło po wiosce rozmawiając ze sobą. Na placu centralnym stali grajkowie, którzy rozweselali przechodzące koło nich elfy. Na niebie nie było ani jednej chmurki.

  Rithior spostrzegł gdzieś na uboczu wielki stóg siana. Zobaczył siedzącą na nim postać. To był Elveron. Chłopak uniósł ręke w geście powitalnym i począł zmierzać do swojego przyjaciela. Elveron ucieszył się widząc Rithiora. Szybko zeskoczył na ziemie i zaczął biec w jego stronę. Nie był już ubrany w swoje czarne podarte ubrania. Teraz miał na sobie białą jedwabną koszule i szare spodnie do kostek zaciśnięte na dole sznurkiem.

 - Witaj przyjacielu! Jak twoje rany goją się – Krzyknął do Rithiora głosem przepełnionym radością. W końcu mógł ujrzeć towarzysza

 - Elveronie! Moje rany są niczym w porównaniu z twoimi – Odpowiedział głosem równie radosnym

 - Chciałem Ci Przypomnieć, że to ja dźwigałem Cię na plecach i ratowałem Ci życie – Spojrzał na niego dumnie

 - Może, ale i tak ja jestem lepszym wojownikiem – Odparł ironicznie Rithior

 - Tak? – Zapytał podejrzliwie

 - Żartuje przyjacielu. Dziękuje za ratunek. Jestem Ci winien przysługę - Podał rękę Elveronowi i szczerz się do niego uśmiechnął

  Obaj przyjaciele ruszyli w stronę karczmy, aby razem napić się dobrego piwa i zjeść kawał jakiegoś pieczonego mięsa. W karczmie było bardzo gwarno. A tłumy bywalców sprowadziła nowa dostawa najlepszego mięsiwa, którym można się najeść do syta. I w ten sposób przybytek przepełniony był przeróżnymi istotami do późnej nocy.

 

sty 02 2009 Wstęp
Komentarze (0)

 

  Po bardzo wielu latach nieustających wojen nastały czasy wielkiego pokoju. Wszystkie rasy nawet Drowy inaczej zwane mrocznymi elfami zaprzestały działaniom wojennym. Bezsensowny rozlew krwi zamienił się w tolerancje miedzy rasową. Tylko orki, które od wielu lat nie są uznawane za rasę zostały wykluczone ze społeczeństwa i zaczęto je traktować jak potwory panoszące się gdzieś po lasach. Były one tępione i zabijane a prawo na to pozwalało. Wiele razy próbowano wprowadzić tolerancje dla tej razy jednak bezskutecznie. Orki posługują się instynktem. Czasami nie wiedzą, co robią. Zabijanie jest u nich na porządku dziennym. Mimo to nie nalezą do silnych mimo ich wielkiej postawy. Jeden dobrze wyszkolony wojownik zabije kilkunastu naraz. Ale w tych czasach nikt ni przejmował się orkami, które i tak były wielka rzadkością i inne rasy mogły cieszyć się pokojem. Każdy mógł swobodnie podróżować po kontynencie nawet w nocy, gdyż wszystkie plugawe potwory skryły się w swych podziemnych czeluściach. Nie było bandytów ani złodziejaszków, gdyż w miastach było wiele miejsc pracy i bardzo łatwo było zarabiać. Zaczęto budować wspólne osady dla wszystkich ras, aby wszystkie istoty mogły poznać się ze sobą.

  I tak było przez wiele lat, ale nastał czas nowych pokoleń a nowe pokolenia to Nowe zasady rządzące wielkim światem. Wszystkim istotą chyba zaczął nudzić się pokój i znowu zapragnęli rozlewu krwi. Zaczęło pojawiać się sporo bandytów. Coraz więcej bestii wychodziło na powierzchnie. Już nie można było tak swobodnie podróżować. Zaczęły powstawać klany i organizacje, którym nie podobał się panujący ustrój. Stawiały one sobie jeden cel lub jeden pogląd na pierwszym miejscu. Niektórzy wielcy przywódcy zaczęli ginąć w tajemniczych okolicznościach ludzie zaczęli posądzać o to mroczne elfy.. Po kilku latach pogarszania się tej sytuacji wybuchła pierwsza od setek lat wojna, którą nazwano początkiem końca.

  Całe wschodnie imperium wystąpiło naprzeciw czarnym legionom Drowów. Ludzie szybko znaleźli sobie sprzymierzeńców w Elfach i Krasnoludach a w ciemne szeregi wstąpiły gnomy, dla, których zawsze liczyły się tylko zyski. I w ten oto sposób po wielu latach znowu zabrzmiał wielki, imperialny róg wojenny.

  Każdy już wiedział, że świat znowu jest skazany na setki lat wojen. Od teraz tylko w miastach było bezpiecznie. Wioski były palone i niszczone a na drogach grasowali bandyci i groźne potwory. Nawet wyszkolony wojownik bał się wyjść naprzeciw ogrowi, który drzewa łamie jak patyki. A takich bestii było dość sporo.

  Jednak nie wszystkie ziemie były niebezpieczne. Istniało jeszcze kilka terenów, których nie dosięgną wojenny ogień. Tam wciąż panował spokój, ale każdy wiedział, ze już to się niedługo skończy. Drowy zajmowały coraz większe tereny i zdobywały coraz więcej sojuszników. Jednak imperium broniło się dzielnie.

kowal11zodiak    wstęp  
sty 02 2009 Witam
Komentarze (1)

Cześć wszystkim nazywam się Kowal. Jestem nastolatkiem, który urażony polskimi powieściami fantasy (oczywiście oprócz Wiedźmina - Sapkowski szacun) sam postanowił nadrobić straty. Zacząłem pisać książkę i chce abyście Wy ją zobaczyli. Co kilka dni będę zamieszczał kolejny rozdział. I błagam Was może się okazać, że dostrzeżecie sporo błędów ortograficznych lub innych, jednak starałem się ich nie robić, a ostateczne sprawdzenie zrobię dopiero, gdy zakończę pisanie.
Pozdrawiam wszystkich
Kowal