Najnowsze wpisy


sty 16 2009 Rozdział XII
Komentarze (0)

  Ciemne nocne niebo przegonił złocisto czerwony blask zwiastujący wschód słońca poprzedzony pojawieniem się blado różowych łun płynących powoli. Robiło się coraz cieplej. Na gęstych stepowych trawach pojawiła się rosa, która zamoczyła ubrania śpiących wędrowców. Mimo iż promienie słoneczne uderzyły im prosto w twarze to ani Rithior, ani Thakan nie mieli zamiaru wstać. Byli zmęczeni podróżą i potrzebowali wypoczynku. Jednak nie wszystko poszło po ich myśli. Ze snu wyrwał ich głośny dźwięk jakby coś bardzo ciężkiego spadło z wielką siłą na ziemie niedaleko nich. Przerażony Rithior szybko przetoczył się za krzaki zaś Thakan wstał, aby zobaczyć, co się dzieje. Za pierwszym hukiem poszedł drugi, potem trzeci i czwarty. Mężczyzna ostrożnie podszedł do kamienia na środku polanki i wdrapawszy się na niego zamarł ze zdziwienia. Przez polanę spacerował sobie ogromny stwór, którego skóra wyglądała jakby z kamienia. Miał gigantyczne ręce i stopy. Sięgał jakichś pięciu metrów. Miał małe oczka i nie duże usta wyryte w dużej głowie przypominającej kamień. Mimo małych warg sapał bardzo głośno. Najwyraźniej doskwierało mu słońce.

  Wtedy potwór spostrzegł stojącego na kamieniu mężczyznę. Spojrzał na niego małymi oczkami i ruszył w jego stronę. Thakan szybko zeskoczył z głazu i przerażony podbiegł do Rithiora.

 - Szybko schowaj się gdzieś!

 - Czemu? Co to za hałasy?

 - To kamienny golem. Zauważył nas.

 - Kamienny, kto?

 - Golem. Dorosły samiec. Bardzo silny. Nie wiem skąd on się tu wziął. Te bestie żyją tylko na terenach skalistych w górach.

 - Dasz sobie radę?

 - Mam jeszcze dużo sił. A teraz spadaj – Pogonił Rithiora i sam schował się za głazem. Chłopak ruszył biegiem skacząc przez wszystkie krzaki, jakie stanęły mu na drodze. Kiedy tylko ujrzał bestie przyśpieszył. Golem, kiedy zobaczył biegnącego chłopca szybko zmienił kierunek marszu. Ruszył za Rithiorem zwiększając tempo.

 - Jasna cholera! – Wrzasnął Thakan. Musiał coś szybko zrobić. Golem bez problemu złapałby Rithiora i zgniótł go jak robaka. Nie mógł dłużej zwlekać. Wyskoczył zza kamienia i krzyknął:

 - Liarhan Unro – I wyciągnąwszy ręce ku bestii wystrzelił z obu dwie pompy wodne pod bardzo dużym ciśnieniem. Te uderzyły w golem, który dalej zmierzał za Rithiorem. Nie zwrócił uwagi na czary Thakana. Chłopak uciekał ile sił w nogach, ale golem zbliżał się coraz bardziej. Teraz już nie było wyjścia. Mężczyzna musiał zastosować ostateczne środki. Złożył ręce i szepnąwszy coś po cichu rozmył się w powietrzu. Nagle pojawił się kilka metrów przed biegnącym Rithiorem.

 - Co jest? – Krzyknął przestraszony chłopak.

 - Schowaj się za mnie! – Rozkazał Thakan – Hangua Thumassar – Mówiąc to przyłożył rękę do ziemi. Nagle nogi idącego szybko potwora zaczęły oplatać dość grube pnącza, które wyglądały na bardzo trwałe. Golem jednak swoją potężną nogą zerwał wijące się gałęzie i jak gdyby nigdy nic szedł dalej.

 - Tak się bawisz? No to łap! Elionir – Wrzasnął a w jego ręku zaczął pojawiać się ogień, który po chwili uformował się w kulę. Kształt zaczął się powiększać i po kilku sekundach kula była tak duża jak koło od przeciętnego wozu. Thakan wziął zamach i posłał czar prosto w bestię. Kula leciała bardzo szybko i zetknąwszy się z ciałem bestii wybuchła tworząc potężny huk. Wielka chmura dymu zasłoniła golema. Rithior był na tyle zdziwiony, że nie mógł wykrztusić nawet jednego słowa. Wiedział, ze Thakan posługuje się magią, ale czary, których on używa są na bardzo wysokim poziomie. Ale nawet tak zaawansowana magia nie powstrzymała potwora. Z pośród kłębu dymu wyłonił się golem. Szedł już nie, co wolniej. Miał odłamane pół ramienia i poparzoną klatkę piersiową. Tym razem był jednak bardzo zdenerwowany. Zacisnął ogromne, kamienne pięści patrząc na Thakana, który stał kilkadziesiąt metrów przed nim.

 - Do cholery! Musiałem trafić w bark, a nie w łeb – Wrzasnął zdenerwowany mężczyzna - Teraz mnie wkurzyłeś. - Chwycił za rękojeść swojego miecza. Rithior zdziwił się jeszcze bardziej. Thakan chciał wyjść naprzeciw golemowi z mieczem. To było szczytem głupoty. I nagle rozległ się świst. Mężczyzna począł wyciągać miecz, który uderzał po oczach jaskrawym światłem. Wziął duży zamach i ciął powietrze pod sosem. Rithior nie wiedział, co się dzieje. Nagle po śladach cięcia zaczęła tworzyć się biała smuga, która z wielką prędkością ruszyła w stronę golema, robiąc dziurę w ziemi i ścinając trawę. Bestia nie zwracała na nią uwagi jednak jej stosunek musiał się zmienić gdyż po sekundzie jej kolano zamieniło się w miazgę. Golem stracił równowagę. Thakan wykorzystał sytuację i powtórzył atak trzykrotnie poczym wyskoczył w górę na wysokość głowy golema i wziąwszy zamach zza głowy począł ciąć w momencie rozpoczęcia spadania. To był ostateczny atak. Thakan posłał bestii pięciometrową smugę. Po uderzeniu trzech mniejszych golem ledwo trzymał się na nogach, a gdy ostatni atak zetknął się z jego kamiennym ciałem zamienił je w stertę gruzu.

  Rithior siedział gdzieś za krzakiem patrząc na wyczyny starca. Był pełen podziwu i zdumienia. Nigdy nie widział czegoś takiego. Jeszcze przed kilkoma minutami uważał Thakana za starca, który bawi się w rozpalanie ognisk za pomocą magii. To, co teraz ujrzał zupełnie zmieniło jego pogląd. Thakan był potężnym wojownikiem. Zna magię bardzo wysokiego poziomu.

 - Thakan, jak Ty...? - Wyjąkał Rithior

 - Takie są właśnie skutki wieloletniego treningu. - Odparł zmęczonym głosem Mężczyzna.

 - Czy ja też będę wyczyniał takie cuda?

 - Ty mój drogi chłopcze możesz stać się dużo silniejszy.

 - Naprawdę?

 - Ależ oczywiście. Chrzest Mędrców Ognia uwolni twoje pokłady magicznej energii, która w tobie drzemie.

 - Mędrców ognia? Co to jest?”

 - Zakon mędrców ognia ukryty jest gdzieś w górach. Jednak w imperium Elfów jest portal, który tam prowadzi. Tylko nie liczni jednak mogą się tam dostać. Zapewne Ciebie przepuszczą przez klasztorne bramy. Tam przejdziesz chrzest, który pomoże Ci uwolnić magię demona.

 - Myślałem, ze Ty mi to pokażesz.

 - Ja Ci pokaże czary, jednak używanie ich będzie Cie kosztowało stratę energii. Musisz wiedzieć, że na razie masz jej mało. Będziesz w stanie rzucić kilka zaklęć, ale nic poza tym. Kiedy opanujesz magię demona twoja energia wzrośnie niebywale. Będziesz mógł miotać czarami, których Cię nauczyłem w nieskończoność.

 - A Ty skąd masz tyle energii magicznej?

 - To kwestia wieloletniej praktyki. Nie zapominaj, że długo mieszkałem z Elfami i oni dali swoją magię, którą jeszcze polepszałem.

 - W takim razie, co mi da Twój trening?

 - Mój trening młodzieńcze da Ci możliwość korzystania z mocy Arathana. Uwalniając ją znacznie wzrośnie twoja szybkość i siła. Wyostrzą Ci się zmysły. Jednak musisz wiedzieć, że nie możesz polegać tylko na demonie. Jeśli przestaniesz zwracać uwagę na własne możliwości i uzależnisz się od Demona, to on w końcu przejmie Twoje ciało. Musisz z nim walczyć i podporządkować go sbie. On nigdy nie może być silniejszy. A teraz wracajmy do obozu. Niedługo zaczynamy trening. - Mówiąc to począł iść w kierunku polanki. Rithior bez wahania wstał i ruszył za nim.

kowal11zodiak   
sty 16 2009 Rozdział XI
Komentarze (0)

 I zwierzę znów musiało gnać wśród gęsto rosnących drzew rozsianych po całej okolicy. Korony ich zapełnione były pięknymi, zielonymi liśćmi, przez, które przebijały się mocne promienie słońca. Warunki były idealne. Mech, który wgniatał się pod nogami konia nie ranił mu kopyt, które nie wiedzieć by, czemu nie były podkute. Wszędzie słychać było donośne śpiewy ptaków i głos spłoszonej zwierzyny.

  Rithior siedział z tyłu i trzymał się jedną ręką za koszule Thakan. Nogi lekko zgięte i mocno ściskał nimi zwierze, które pędziło bardzo szybko. Wiatr bawił się również włosami chłopaka, rozwiewając je na wszystkie strony. Rithior mógł czuć się naprawdę świetnie gdyby nie to, że kilkanaście minut temu dowiedział o rzeczach, które wywróciły jego życie do góry nogami. Jakieś trzy tygodnie temu, żył w pięknej wiosce ze swoją cudowną matką, a teraz musi uciekać przed Drowskimi żołnierzami, bo ma w sobie demona. Na dodatek został poinformowany, ze jego mam była wielką wojowniczką i przyjęła na siebie klątwę. Ale czemu niby miał w to wierzyć? Może, dlatego, dlatego Elfy czują więzy rodzinne a po śmierci swojej matki poza chwilowym gniewem Rithior nie czuł nic. Bardzo szybko doszedł do siebie po stracie ukochanej osoby. Poza tym ostatnia noc też mogła dać mu wiele do myślenia. Ta moc, która go nagle ogarnęła... To był ten Demon, o którym mówił Thakan.

  Z jednej strony Rithior chciał w to nie wierzyć. Pragnął wrócić z powrotem do swoich przyjaciół, zapomnieć o tym wszystkim. Z drugiej jednak czuł się wyjątkowy. Teraz od niego zależało praktycznie wszystko. Sam nie wiedział już, co mam myśleć. Z resztą, jaką miał pewność, że siedzący przed nim mężczyzna jest tym, za którego się podaje. Może to zwykły morderca pragnący mocy demona. Wymyślił sobie tą historie i zaczął grać Rithiorowi na uczuciach. Cały czas dręczyła go ta niepewność, której nie mógł stawić czoła. Bał się w pełni zaufać Thakanowi o ile naprawdę miał tak na imię.

  Ale skoro Thakan okazałby się mordercą, to, czemu nie zabił go wcześniej. Miał ku temu mnóstwo okazji. Nie bawiłby się w wymyślanie historyjek tylko przy pierwszej lepszej okazji zabiłby, Rithiora. A zrobiłby to z wielką łatwością, bo jak na starca jest bardzo silny i biegle posługuje się magią. Dla zabójców magia nie jest chyba czymś ważnym.

  Chłopak musiał się teraz zmierzyć z własnymi myślami. A koń pędził wśród drzew, które po kilku godzinach stawały się coraz rzadsze. Mech powoli zamieniał się w trawę, a słońce coraz mocniej raziło w oczy Thakan. Siedział on z przodu pełen spokoju i powagi. Wypatrywał tylko końca drogi, od którego dzieliła ich już tylko godzina. Byli już na tyle daleko od miasta, ze Drowy nie wyczułyby na pewno. Jednak Mężczyzna wolał się upewnić. Poza tym jakoś nie w smak mu było spać w lesie.

  I tak mijały minuty. Koń już zaczął męczyć się powoli, więc mężczyzna kazał mu zwolnić i zwierze natychmiast wykonało polecenie. Minęło kilka chwil i Rithior dostrzegł nieduży step porośnięty gęstą trawą. Widać było na nim mnóstwo małych i dużych krzewów, ale drzew ani śladu.

 - Tam właśnie zmierzamy – Rzekł Thakan wskazując ledwo dojrzany przez Rithior teren. Chłopak ogarnęło zdziwienie i podziw. Mężczyzna, który wygląda na człowieka dostrzegł coś, co Rithior ujrzał z ledwością. A Elfy słyną przecież z genialnego wzroku.

 - Ale.. Ale jak? – Wyjąkał Rithior.

 - Chcesz się dowiedzieć jak dojrzałem ten step – uśmiechnął się – Cóż jak mówiłem żyłem z elfami wiele lat. Pomagałem im praktycznie we wszystkim. Bardzo żałowałem, ze urodziłem się człowiekiem. Więc Elfy w ramach wdzięczności za moje zasługi dały mi magie, która upodobniła mnie do nich. Może nie pod względem wyglądu, ale cechy mam czysto Elfickie. Wzrok, słuch i inne. Dali mi również dar długowieczności, jednak on nie podziałał jak u Elfa. Starzenie zatrzymało się dopiero teraz, gdy już skończyłem ludzkie pięćdziesiąt lat. Kiedyś Elfickie zmysły maiłem dużo bardziej wyostrzone. Teraz są już tylko trochę leprze niż ludzkie.

 - Przecież ja widzę genialnie, a Ty prawie tak jak ja. – Odrzekł ze zdziwieniem Rithior

 - Genialnie? Zobaczysz po treningu. Jeszcze nie skończyłeś się rozwijać. Twój wzrok polepszy się jakieś trzy-czterokrotnie, jeśli się nie mylę.

 - Czterokrotnie!? – Zapytał zszokowany chłopak, aby upewnić się, ze może widzieć jeszcze lepiej niż teraz.

 - Tak! – Odrzekł pewnie -Ty naprawdę jesteś nieświadomy własnych możliwości.

 - Też mi się tak wydaje.

 - Trzeba Cię oświecić mój drogi chłopcze...

 - No to słucham.

 - To nie teraz. Podczas treningu wszystkiego się dowiesz.

 - Jak chcesz. - Zakończył rozmowę poczym odgarnął włosy z oczu, aby zorientować się ile drogi zostało im jeszcze do przebycia. Step był już naprawdę blisko. Drzewa powoli zamieniały się w gęsto rosnące krzewy, między którymi rosła gęsta, lecz niska trawa. Było już popołudnie, więc słońce powoli chyliło się, ku zachodowi. Przez cały teren przedzierał się chłodni letni wietrzyk, który świszcząc cicho szeleścił liśćmi.

  Thakan szybko zszedł z konia i stanąwszy na obrzeżach stepu począł szukać dogodnego miejsca na odpoczynek. Minęła chwila i mężczyzna ujrzał kawałek polanki po środku, której stał duży kamień. Obrośnięta była ona krzakami, więc nie mogli zostać zauważeni przez potencjalnych bandytów. Thakan uznał, iż miejsce, które wybrał będzie idealne. Kiedy tylko doszli w wybrane miejsce Rithior poszedł w ślady mężczyzny i również zszedł z konia. W końcu mógł rozprostować kości. Zaczął przeciągać się leniwie patrząc na mężczyznę.

  Thakan chodził po nie dużej polance i zrywał suche patyki z krzaków poczym rzucał je na jedną stertę. Kiedy na środku pojawił się całkiem pokaźny stos mężczyzna uklęknął obok i szepnąwszy coś strzelił malutka kulką stworzoną z ognia w patyki. Po chwili zwykły stos gałęzi zamienił się w dość spore ognisko.

  Słońce poczęło już znikać gdzieś za horyzontem i powoli zaczęło się ściemniać. Rithior rozsiadł się wygodnie patrząc na trzaskający ogień i lecące ku niebu iskry. Zerkał, co jakiś czas na Thakan, który robił bardzo dużo rzeczy. Musiał napoić konia, opatrzyć go. Ułożyć sobie miejsce do spania, zobaczyć czy nikogo nie ma w okolicy. Kiedy już uporał się z tym wszystkim chwycił przewieszoną przez bok konia torbę i usiadł koło Rithiora.

 - Trzeba coś zjeść - Powiedział spokojnie wyciągając kawał różowego mięsa. Następnie wyjął nóż i naostrzywszy go zaczął ciąć je na mniejsze części. Jeden kawałek rzucił Rithiorowi, który złapał go bez problemu. Mięso było upieczone, ale zimne. Rithior jednak był zbyt głodny by czekać. Chwycił mięso z zęby i odgryzł spory kawałem. Thakan spojrzał na niego nabijając mięso na kij u i uśmiechnął się wrednie.

 - To ma ci starczyć do póki sobie czegoś nie upolujesz – Rithior uśmiechnął się w nadziei, ze Thakan żartuje, jednak mina mężczyzny wyglądała na poważną.

 - Jak to upolujesz? – Spytał nie pewnym głosem przeżuwając pokarm.

 - No nie wiesz jak się poluje?

 - Ale jak to? Ja mam polować? A po co skoro masz torbę pełną jedzenia?!

 - No właśnie. Ja mam. To jest moje jedzenie. – Powiedziawszy to uśmiechnął się wrednie i schował torbę za plecy.

 - Ale, myślałem...

 - To źle myślałeś.

 - A woda? Ma jej mało.

 - Będziesz musiał sobie jakoś poradzić. Trening to trening

 - Ale myślałem, że będziesz mnie uczył walczyć, albo korzystać z mocy demona.

 - Ależ będę...

 - Ale na co mi się przyda ganianie za sarenkami? Co mi to da na wojnie?

 - Uwierz mi, że bardzo wiele.

 - Jakoś mi się nie wydaje.

 - Wspomnisz moje słowa chłopcze. A teraz lepiej idź spać.

 - Wiesz, przeżyłem dziś taki szok. O mało mnie nie zabili, dowiedziałem się, że jestem demonem, a Ty mi każesz iść spać? Tak po prostu? Jak mam niby to zrobić?

 - No wiesz, nie wiem jak Ty to zazwyczaj robisz, ale ja się kładę i zamykam oczy. Musisz spróbować. Zazwyczaj działa.

 - Bardzo śmieszne - Odparł ironicznie Rithior

 - Tak sądzisz? – Rzekł Thakan poczym położył się wygodnie podpierając głowę rękami.

 - Chciałem Cię tylko o coś zapytać.

 - Tak? – Spojrzał na niego podejrzliwie

 - Jaka ona była. No wiesz moja matka?

 - Twoja matka była genialną wojowniczką i wspaniałą przyjaciółką. Wygrywała na rękę z każdym mężczyzną. Na dodatek była piękna i mądra. Lepszej matki nie mógłbyś sobie wyobrazić.

 - W takim razie, kto był moim ojcem?

 - Na to pytanie nie umiem Ci odpowiedzieć. Nigdy mi tego nie mówiła. Wiem tylko, ze masz brata. Jest starszy o siedem lat od Ciebie. Nie wiem jednak czy żyje, ale kiedy przeszukiwałem wioskę po jej zniszczeniu jego ciała nie znalazłem. Może udało mi się uciec.

 - Dlaczego nie powiedziałeś mi o nim wcześniej?

 - Sam nie wiem. Może nie chciałem Cię jeszcze bardziej obarczać tymi wszystkimi informacjami. Ale cóż stało się. A jeśli chodzi o twojego brata. Podejrzewam, że uprowadziły go Drowy i wykorzystały do własnych celów.

 - Chciałbym go kiedyś odszukać.

 - Może i nadejdzie ku temu okazja. A teraz lepiej połóż się spać. Od jutra zaczynamy trening.

 - A tego się boje najbardziej.

 - I masz racje. Uwierz mi jest, czego.

 - Dziękuję za pocieszenie. - Uśmiechnął się poczym ułożył się wygodnie na trawie. Thakan wyciągnął rękę ku ogniowi.

 - Liarhan – Powiedział a z ręki jego niczym z wiadra zaczęła lecieć woda, która szybko zamieniła ogień w garstkę mokrego popiołu i drewna. Zapadła zupełna ciemność. Rithior leżał niedaleko Thakana patrząc w tysiące gwiazd na piękny nocnym niebie. Po chwili zasnął.

kowal11zodiak   
sty 11 2009 Rozdział X
Komentarze (0)

  Wiatr szalał coraz bardziej, mimo to zwierze pędziło tak szybko, że Rithior ledwo się na nim utrzymywał. Jednak po godzinnej podróży pierwsze promienie słońca przebiły się przez gęste chmury i wiatr począł cichnąć z biegiem czasu. Wtedy starzec zwolnił konia i wytarłszy rękawem pot z czoła odetchnął z ulgą. Spojrzał jeszcze raz w tył czy na pewno nikt za nimi nie jedzie i szybko popędził zwierze by te skręciło w prawo. Kiedy już zboczyli z głównej drogi stali się nie widoczni dla przejeżdżających nią handlarzy czy kupców. Można powiedzieć, ze byli już bezpieczni. Mężczyzna spojrzał na chłopca by sprawdzić czy wszystko w porządku. Rithior był blady i cały się strząsł. Ogarniał go niewyobrażalny strach i smutek. Musiał uciekać daleko od miasta w obawie o własne życie. Zostawił przyjaciół. Był zupełnie sam.

  Po kilkunastu minutach starzec dojrzał niedużą polankę porośniętą wysoką trawą, na której co jakiś czas porozrzucane były głazy i kamienie. Postanowił, iż jest to dobre miejsce na odpoczynek i wjechawszy tam szybko zeskoczył z konia. Rithior postanowił zrobić to samo. Kiedy już stał na ziemi spojrzał głęboko w oczy starca, który skrzyżowawszy ręce na klatce piersiowej oparł się o jeden z większych głazów. W głowie Rithiora były same pytania. Jeszcze przed tym zdarzeniem miał ich mnóstwo a teraz ich liczba wzrastało wielokrotnie.

  Czemu Ci jeźdźcy chcieli go zabić? Czemu starzec naraził własne życie by go uratować? To było tylko kilka z nich. Nie wiedział, od czego ma zacząć. Jednak musiał w końcu usłyszeć odpowiedzi, więc po krótkiej wymianie spojrzeń rzekł

 - Czemu... Czemu oni chcieli mnie zabić?

 - Jak to?! To Ty nic nie wiesz?

 - Niby, co?

 - Ta kobieta miała Ci wszystko wyjaśnić zanim opuścisz wioskę?

 - Jaka kobieta? Znam tylko jedną i jest nią moja matka.

 - Matka? Twoja matka zmarła przy porodzie. Byłem jej dobrym przyjacielem. Obiecałem jej, że będę Cię pilnował.

 - To nie możliwe!

 - Ta kobieta, z którą żyłeś była jakąś obcą osobą, którą znaleźliśmy. Zgodziła się pilnować Ciebie i powiedzieć Ci wszystko jak podrośniesz.

 - Co miała mi wyjaśnić?! – Głos, Rithiora zaczął drżeć i łza zakręciła mu się w oku.

 - To, kim jesteś.

 - Nie rozumiem. Przecież wiem, kim jestem!

 - Tak Ci się tylko wydaje Rithiorze...

 - Skąd pan zna moje imię?

 - Ja wszystko o tobie wiem – Uśmiechnął się – Jesteś tak podobny do matki. Ten sam charakter.

 - O co tu chodzi?

 - Twoja matka wiedziała, co robi przyjmując na siebie klątwę.

 - Jaką klątwę?

 - Posłuchaj uważnie... Lat temu kilkanaście walczyłem u boku twojej matki w wielu bitwach. Niezła z niej była wojowniczka. Nie jednego Drowa pozbawiła życia. Jednak ich spryt i podstępność doprowadziły do tego, ze zaczęli wygrywać wojnę. Zajmowali coraz większe terytoria, tworzyli coraz większą armie. Pewien wielki mędrzec powiedział jednak, ze istnieje cos, co może ich powstrzymać. Klątwa demona Arathan’a. Jest ona rzucana na ciężarną matkę, która ginie podczas porodu jednak rodzi dziecko, które ma w sobie głęboko uśpioną moc demona. Twoja matka bez wahania przyjęła na siebie to brzemię. Rzucono na nią klątwę, która powoli odbierała jej siły. Ona jednak się nie martwiła. Wiedziała, ze jej syn zmieni bieg historii. Nie wszystko jednak poszło po naszej myśli. Drowy dowiedziały się o planowanym podstępie. Atakowały naszą wioskę bez przerwy. Starali się zabić twoją matkę by nie dopuścić do twojego narodzenia. Jednak im się nie udało. Loraane urodziła syna i nazwała go Rithior. Nie minęło kilka minut i twoja matka zmarła. Wtedy król Drowów postanowił wysłać cała. Armie, aby zabić wszystkich mieszkańców wioski łącznie z tobą. Więc schowałem cię pod płaszcz i ruszyłem na północ. Drowy zgładziły naszą wioskę, ale mnie już nie dogoniły. Wiedziałem jednak, ze będą mnie szukać, więc nie mogłem narażać Ciebie. Pojechałem do pierwszej, lepszej elfickie wioski i dałem jakiejś kobiecie kilkanaście monet w zamian za to, że wychowa Cię i powie Ci o wszystkim. Ona jednak tego nie zrobiła.

 - A... A... Ale... – Rithior nie wiedział, co powiedzieć. W głowie czuł pustkę. A mężczyzna wciąż mówił.

 - Dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłeś do miasta, w którym mieszkam od kilku lat. Na początku w ogóle nie wiedziałem, ze tu jesteś. Oświecił mnie jednak amulet, który przed śmiercią podarowała mi twoja matka. Dzięki niemu wiem, kiedy nadchodzi niebezpieczeństwo, kiedy czuję ogromną moc czy kiedy nic mi nie grozi. Ostatniej nocy zbudziło mnie jaskrawe światło bijące od kryształu. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Wtedy poczułem ogromną moc. Moc, która przebudziła się w tobie. Byłem pewien, ze amulet się myli. Moc demona można było przebudzić po osiągnięciu dojrzałości. Tobie jednak udało się to wcześniej. Nie mogłem zwlekać. Wiedziałem, ze Drowy dopadną Cię i zabiją. Na szczęście udało nam się zbiec.

 - Jak to, że niby ja mam w sobie demona? – Wykrztusił Rithior

 - Tak masz. Jednak nieumiejętne lub nieświadome korzystanie z jego mocy może doprowadzić do przejęcia przez Arathan’a ciała lub do śmierci. Powiedz mi chłopcze czy nie czułeś czegoś dziwnego. Jakby nagłego przypływu mocy?

 - Tak mi się wydaje. Miałem wrażenie jakby zmysły się wyostrzyły, a siła i szybkość nagle wzrosły.

 - Na szczęście uwolniłeś tylko mała część mocy demona. Gdybyś uwolnił całe jej rezerwy zapewne już byś nie żył.

 - Jak to?

 - No to powiedz mi, co się stało, kiedy moc wygasła?

 - Szybko zemdlałem, a moi przyjaciele mówili mi, że miałem drgawki i plułem krwią.

 - Właśnie o tym mówię.

 - To, po co mi ta moc skoro nie mogę jej używać?

 - Możesz, jednak musisz przejść odpowiedni trening. Właśnie po to tu jestem.

 - Będziesz mnie szkolił?

 - Szkolił to mało powiedziane. Po treningu zabiorę Cię na chrzest mędrców ognia, dzięki któremu twój spokój i opanowanie pozwoli Ci oswoić demona. Kiedy już nauczysz się go kontrolować udamy się do głównego królestwa elfów gdzie u twojego boku stanie armia, którą poprowadzisz do zwycięstwa.

 - Ja mam poprowadzić armie?

 - Wiem, to wydaje się przerażające, ale po treningu uznasz, co innego. Teraz jednak nie ma czasu. Musimy ruszać dalej. Ten las na szczęście jest bezpieczny, więc żaden potwór nas nie napadnie. Potem jednak nie będzie tak łatwo.

 - To znaczy?

 - Trening rozpoczniemy jak już wyjedziemy z lasu. Tam można spotkać różne bestie, więc trzeba mieć się na baczności. Musimy jednak szybko puścić to miejsce, gdyż Drowy mogą ruszyć za nami w pościg. Więc skazuj na konia. Ruszamy na południe. - Rithior wypełnił polecenie mężczyzny. Szybko wsiadł na grzbiet zwierzęcia podobnie jak starzec, którego imię do tej pory nie było znane.

 - Mam jeszcze tylko jedno pytanie. – Rzekł Rithior

 - Słucham.

 - Jak cię zwą?

 - Nazywam się Thakan mój drogi chłopcze – Mówiąc to popędził konia, który ruszył szybko w dalszą drogę.

kowal11zodiak   
sty 10 2009 Rozdział IX
Komentarze (0)

  Noc była wyjątkowo niespokojna. Zachowanie Rithiora było na tyle dziwne, że pozostała trójka nie zmrużyła oka. Chłopka dostawał drgawek, stękał a czasami nawet kaszlał krwią. Cały czas się pocił i miał otwarte oczy po mimo tego, iż spał. Nikt nie wiedział, co się dzieje. A noc dłużyła się i poranka nie było widać. Chłopcy przerażeni zachowaniem przyjaciela siedzieli koło jego łóżka i wyczekiwali aż chłopak uspokoi się trochę. Jednak tak się nie stało do samego rana.

  W pewnym momencie Shtym ujrzał, że przez krawędzie kotary zasłaniającej małe okno przebija się jakieś światło. Szybko zerwał ją i ujrzał gęste, szare chmury zasłaniające piękne, letnie niebo. Zdziwiony wychylił się przez okno, aby zobaczyć okolicę. Nie było widać nawet jednego słonecznego promienia, których przez ostatnie kilka dni było pod dostatkiem. Jeszcze wczoraj na niebie pojawiały się tylko smukłe różowe łuny niezapowiadające żadnych opadów, a po jednej nocy wszystko tak gwałtownie się zmieniło.

  Mijały kolejne godziny a Rithior wciąż leżał, jednak drgawki ustawały i krew już nie leciała mu z ust. Wreszcie koło południa odzyskał świadomość. Chwycił mocno za krawędzie łóżka i bez słowa przekręcił głowę w kierunku siedzących koło niego towarzyszy. Ci ujrzawszy to odetchnęli z ulgą. Rithior starał się… coś powiedzieć, ale nie pozwalała mu na to zadyszka. Oddychał tak szybko jakby biegł przez kilka godzin. A przecier był nie przytomny.

 - Chłopie, co myśmy z tobą przeżyli! – Powiedział Elveron i poklepawszy leżącego po ramieniu uśmiechnął się.

 - Nieźle nas wystraszyłeś – Dodał Shtym

 - Co się stało? – Spytał cichym głosem Rithior, gdy tylko zadyszka ustała.

 - To my Cię powinniśmy o to spytać. Obudził nas głośny hałas. Wyszliśmy na dwór i zobaczyliśmy Ciebie leżącego wśród tłumu ludzi i stosu rannych. Przyprowadziliśmy Cię tu a Ty nie dałeś nam zasnąć przez cała noc. Miałeś dziwne drgawki, stękałeś a nawet plułeś krwią. – Wyjaśnił Sanjuro z lekkim oburzeniem w głosie.

 - Miałem zły sen – Rzucił obojętnie leżący chłopak.

 - Zły sen?! To nazywasz złym snem? Musiał być naprawdę zły skoro wyglądasz jak jakiś demon. – Oznajmił Elveron

 - Musze się przejść. Zostańcie tu! – Mówiąc te słowa wstał z łóżka i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi.

 - Czekaj! – Wrzasnął Elveron próbując złapać Rithiora. Jednak ten nie posłuchawszy się przyjaciela zniknął za drzwiami pokoju. Przeszedł przez długi korytarz depcząc po skrzypiących deskach i kiedy znalazł się już przy wyjściu popchnął je lekko ręką i opuścił gospodę.

  Ulice miasta były prawie puste. Nie wiedzieć by, czemu ludzie nie wychodzili dziś na dwór. Może, dlatego, że zimny i porywisty wiatr hulał między domkami uginając drzewa i trzaskając niedomkniętymi drzwiami.

  Rithior zrobiwszy kilka kroków ujrzał pamiętną karczmę. W tedy sobie wszystko przypomniał. Pamiętał już jak biegł po straż, która potem spuściła łomot pijakom. Pamiętał martwych mieszkańców, których chciał uratować. Jednak te wspomnienia odstawił teraz na drugi plan. Najbardziej zapadło mu w pamięć dziwne wydarzenie, którego doświadczył. Może mu się tylko zdawało, ale jego moc znacznie wzrosła. Zmysły się wyostrzyły a on stał się silniejszy i szybszy.

  Ta sprawa dręczyła go bardzo, a jeszcze bardziej to, ze nie wiedział gdzie szukać odpowiedzi na swoje pytania. Jednak nie mógł tego tak zostawić. Musiał coś z tym zrobić. Takie wydarzenie nie są codziennością, a przynajmniej nie u niego. Nagle usłyszał coś za sobą. Jakby chód, który szybko przerodził się w bieg. Rithior zatrzymał się szybko, lecz bał się obrócić. Jednak, kiedy kroki zbliżały się, a robiły to dość szybko chłopak obrócił gwałtownie głowę.

  Ujrzał biegnącego w jego stronę starszego mężczyznę,. Miał średnie posiwiałe włosy i tego samego koloru gęstą, lecz nie za długą brodę. Na twarzy widać było kilka zmarszczek, które skutecznie maskowały duże brwi. Ubrany był w siwą koszulę nakrytą szarą tuniką bez rękawów przeplecioną sznurkiem przewieszonym przez ramie mężczyzny. Spodnie miał czarne podobnie jak wysokie buty. U pasa wisiał, krótki miecz schowany w bogato ozdobionej pochwie.

  Rithior zdziwił się, gdy ujrzał starca ledwo biegnącego w jego stronę. Szybko obrócił w jego stronę całe ciało i stanął w gotowości. Nie wiedział, czego się może spodziewać. Na twarzy starca było widac przerażenie, ale jednocześnie ulgę. Rithior popadał w coraz większe zdziwienie a kompletne zaskoczenie spowodowały słowa mężczyzny

 - Musisz uciekać! Szybko! – Wrzasnął grubym głosem starzec.

  Rithior uniósł lekko brwi nie wiedząc, co powiedzieć. Biegnie do niego obcy mężczyzna i każde mu uciekać przed kimś, kogo nigdzie nie było widać. A mężczyzna zbliżał się coraz bardziej. Rithior zrobił odruchowo kilka kroków w tył jednak cały czas patrzył w oczy starca. Kiedy ten był już blisko Rithior począł cofać się gwałtownie jednak mężczyzna okazał się szybszy niż myślał. Chwycił mocno chłopca i zaczął ciągnąć go w stronę otwartych drzwi karczmy. Rithior szarpał się mocno jednak starzec okazał się silniejszy. Szybko wbiegli do przybytku i rzuciwszy Rithiora na podłogę sam runął bezwładnie za nim zatykając mu usta.

  Rithior aż trząsł się strachu. Nie znał zamiarów mężczyzny. Kiedy nagle usłyszał jakby tupot koni. Dźwięk stawał się coraz silniejszy. I nagle ucichł tuż koło karczmy. Konie zaczęły rżeć a siedzące na nich istoty mocno sapać. Wtedy odezwał się głos.

 - Właściciel gospody powiedział mi, ze przed kilkoma minutami opuścił budynek. Musi być gdzieś niedaleko. Macie go znaleźć i zabić. Jazda! – Wrzasnął poczym konie znowu ruszyły z miejsca. Został tylko jeden. Stał przed karczmą i głośno wciągał powietrze wielkimi nozdrzami rżąc, co jakiś czas.

  Rithior domyślił się, ze nieznajomi szukają jego. Przerażony leżał z zatkanymi ustami. Cały czas się trząsł. Bał się jak nigdy. Nie wiedział, czemu Ci jeźdźcy chcą go zabić. Wtedy obrócił głowę w kierunku leżącego za nim starca. Jego oddech był cichy i spokojny a spojrzenie zamyślone.

 - Na mój znak szybko pobiegniesz główną ulicą! Miniesz kilka budynków i skręcisz w wąska ścieżkę po prawej stronie! Wśród kilku kamiennych domów znajdziesz jeden drewniany. To jest moje mieszkanie. Masz tam wejść i schować się pod łóżkiem! Jasne?! – Powiedział bardzo cichym głosem starzec. Rithior tylko kiwnął głową na znak zgody. Wtedy starzec puścił go i wstawszy powoli chwycił leżący na ziemi kawałek drewna. Podszedł na czworaka do okna po drugiej stronie i wyrzucił przez nie ów przedmiot. Ten poszybował nad najbliższym domkiem i upadł na jakaś z bocznym alejek wydając głośny dźwięk.

  Istota siedząca na koniu usłyszawszy to ruszyła w stronę uliczki, której dobiegł hałas. Kiedy tylko zjechała z głównej drogi starzec szepnął

 - Teraz! – Rithior szybko podniósł się z ziemi i szybkim krokiem wyszedł z karczmy. Posłał ostatnie spojrzenie mężczyźnie i zaczął biec szybko w kierunku wskazanym przez starca. Nie patrzył za siebie. Chciał jak najszybciej dobiec do drewnianej chaty. Chodziło teraz o jego życie. Po kilku sekundach ujrzał wąską dróżkę i skręciwszy w nią szybko zobaczył dom starca. Wtedy usłyszał tupot konia jadącego z powrotem po głównej ulicy. Miał jakieś dwie sekundy. Jednak udało się chłopak zdążył wbiec i zamknąć drzwi zanim został zauważony.

  W domu panował półmrok. Jedyne światło dawały nieduże dziury w dachu, który ledwo trzymał się na czterech ścianach, o które opierało się mnóstwo regałów księgami. W śród wielu półek i szaf Rithior ujrzał łóżko, o którym mówił mężczyzna. Nie patrząc pod nogi przebiegł przez chmurę kurzu, która unosiła się w pomieszczeniu i wskoczył pod posłanie. Kiedy tylko upadł na miękki dywan chwycił mocno za koc lezący na łóżku i opuścił go po krawędzi tak by nie było go widać.

  Minęło kilka chwil i do mieszkanie wbiegł starzec. Szybko zamknął drzwi na drewniane sztaby, które umieści w żelaznych uchwytach. Zakończywszy zabezpieczanie domu szybko ściągnął koc z łóżka i ujrzawszy Rithiora odetchnął z ulgą.

 - Mamy tylko kilka chwil. Szybko zbieraj się! – Powiedział pośpieszając Rithiora, aby ten wyszedł z pod łóżka. Chłopak wykonywał polecenie mężczyzny.

 - Ale... - Zaczął mówić Rithior.

 - Nie zadawaj pytań! Wszystko wyjaśnię Ci jak będziemy już bezpieczni. - Przerwał starzec poczym podniósł mały dywan leżący pod łóżkiem. Rithior ujrzał, ze w podłodze jest nieduża klapa, która świetnie zlewa się z posadzką. Starzec chwycił za końce desek i podwadzając klapę szybko ją otworzył. Wskazał Rithiorowi, aby ten wskoczył do środka a kiedy już to zrobił mężczyzna złapał za dywan i zanurzywszy się po pas w dziurze szybko zasłonił siebie i klapę poczym zeskakując na dół zamknął ją.

  Oboje spadli w jakiś dół, w którym nic nie było widać. Nie dawał nic nawet Elfi wzrok Rithiora. Nagle mężczyzna powiedział:

 - Erindel – I ręka jego poczęła razić w oczy jaskrawym światłem. Teraz wszystko było widać wyraźnie. Osłonił się przed nimi długi, wąski tunel. Rithior ruszył pierwszy, gdyż mężczyzna wskazał mu ręką drogę.

  Szli tak kilkanaście minut aż wreszcie wyrosła przed nimi ściana z mocno ubitej ziemi, z której odstawały kamienie. Mężczyzna począł wspinać się szybko bez słowa. Rithior wiedział, ze musi zrobić to samo, więc ruszył w górę za nieznajomym. Nagle starzec jedną rękę wyciągnął ku górze i w jego dłoni pojawił się mały niebieski pocisk, który wystrzeliwszy rozsadził stertę liści i ziemi zasłaniającą wyjście z tunelu.

  Kiedy tylko wyszli Rithior spostrzegł, że znajdują się kilka metrów od zewnętrznej strony muru a przed nimi widnieje droga, która po chwili znika w ciemnej gęstwinie lasu. Do jednego z drzew przywiązany był duży siwy koń a pięknych czarnych oczach. Zachowywał się bardzo cicho jak by wiedział, o co chodzi. Mężczyzna szybko podbiegł do zmierzenia wskoczył na nie i kazał Rithiorowi zrobić to samo. Kiedy już chłopak wdrapał się na konia ten ruszył i po chwili zniknął gdzieś między drzewami.

 

 

kowal11zodiak   
sty 09 2009 Rozdział VIII
Komentarze (0)

  Tym czasem w Drowskiej Twierdzy Koram stała się rzecz dziwna. W jednej z ogromnych sal, której ściany spowite były gęstym pnączem stał kamienny tron, którego boków kapał czarny smar. Siedział na nim Mroczny elf o biały włosach spuszczonych luźno na ramiona. Skóra jego była dość ciemna a oczy szafirowe. Ubrany był w czarną długą szatę, na której widniały dziwne szare znaki i rysunki. Widać było jakiś niepokój w jego oczach. Brwi miał lekko uniesione a jego zimne spojrzenie wbite było w jeden punkt. Ręce drżały mu nerwowo podobnie jak usta.

  Nagle do Sali wbiegł drugi mężczyzna trzaskając głośno drzwiami. Ubrany był w czarną zbroję, która jak widać było nie obciążała go w ogóle, ani nie krępowała jego ruchów. Kolczuga jego była paskowa bez naramienników, a spodnie mocno utwardzone, ale skórzane. Na to narzucony miał czarny płaszcz z kapturem, z, pod którego wystawały kosmyki gęstych czarnych włosów.

 - Wzywałeś mnie Panie? – Spytał cichym, lecz niespokojnym głosem.

 - Tak! – Odpowiedział siedzący na tronie Władca.

 - Czy coś się stało?

 - Przebudził się demon.

 - Że co?!

 - Demon Arathan przebudził się w ciele tego gówniarza!

 - Przecież nie skończył jeszcze osiemnastu lat!

 - Myślisz, że jestem głupi?!

 - Nie! Wybacz Panie! Ale teraz mamy mało czasu. Mieliśmy znaleźć go i zabić zanim przebudzi w sobie demona.

 - Przecież Wiem!

 - No i co teraz?!

 - Musimy zabić go zanim nauczy się korzystać z jego mocy.

 - A co jeśli nam się nie uda?

 - Wtedy ten gnojek stanie się bardzo potężny.

 - A Więc co mamy robić?

 - Nie możemy dopuścic, aby demon oddał mu moc. Ona miała być dla mnie. Wtedy już dawno wojna by się skończyła!

 - Tylko jak mamy to zrobić?

 - Dlatego właśnie Cię tu wezwałem. Dzieciak jest gdzieś na północy. W ludzkiej krainie, jednak przy samej granicy. Musisz tam wyruszyć i zabić tego gówniarza. Trupa masz przyprowadzić do mnie, a wtedy ja przejmę jego moc. Musisz się jednak śpieszyć, bo jak nauczy się korzystać z mocy demona to zapewne zginiesz!

 - Wątpisz w moje zdolności Panie. – Mężczyzna uśmiechnął się wrednie i ściągnął kaptur z głowy. Miał czarne włosy do ramion zakrywające jego prawe oko. Był bardzo blady a przez sam środek jego twarzy przechodziła bardzo widoczna blizna.

  Mężczyzna odwrócił się na pięcie i poprawiwszy niesforny kosmyk włosów ręką okrytą czarną, skórzaną rękawicą ruszył w stronę drzwi. Krok jego był spokojny i pewny, a spojrzenie dumne. Przed samym wyjściem skręcił lekko w prawo. Doszedłszy do jednej ze ścian rozchylił pnącza i odsłoniło się przed nim nieduże okno umieszczone w mocnej ceglanej ścianie. Drow posłał wredny uśmiech władcy i schyliwszy się wyskoczył przez nie.

 

kowal11zodiak   
sty 08 2009 Rozdział VII
Komentarze (1)

Słońce, które swym jaskrawym blaskiem oślepiało patrzących na nie ludzi zamieniło swe miejsce z księżycem o mdłej poświacie dającej jedyne, naturalne źródło światła. Zwykłe błękitne niebo ustąpiło niezliczonej ilości gwiazd, w które można było się patrzeć w nieskończoność. Chłodny wiatr wił się między wąskimi uliczkami miast świszcząc głośno.

  Chłopcy spali w jednym z pokojów gospody. Po kilku dniach męczącej drogi należał im się solidny wypoczynek. Jednak nie wszystko szło po ich myśli. Głośne hałasy dobiegające z karczmy budziły, któregoś chłopaka. Najwyraźniej jakiś bogacz zorganizował biesiadę albo jakaś para bawiła się tej nocy na własnym weselu. Cóż można było poradzić. Jeden zbuntowany elf nie uciszy świetnie bawiącego się tłumu. Mijały godziny a chłopcy starali się nie zwracać uwagi na głośne okrzyki i muzykę, którą chyba było słychać w całym mieście. Jednak, gdy przed nieduże karczemne okno wyleciało pierwsze krzesło a za nim kufel, który rozbiwszy się o kamienną uliczkę zbudził połowę dzielnicy cała czwórka zerwała się z lóżek i poczęła nasłuchiwać, co się dzieje. Teraz odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Nie przypominało to już jakiegoś udanego wesela czy biesiady tylko zwykłą burdę, którą wywołała grupka pijanych awanturników. Chłopcy się trochę zaniepokoili jednak emocje ostudził głos nadbiegających strażników. Rithior rzucił się szybko na małe okienko tuz pod sufitem, aby obejrzeć całą sytuacje. Kiedy tylko mężczyźni otworzyli drzwi przybytku jeden z nich upadł na kolana, gdyż krzesło lecące w stronę drzwi uderzyło prosto w jego głowę. I nastała cisza. Nagle w jednym memencie cały sznur kufli i innych narzędzi poszybował w stojącego strażnika. Nie miał szans tego uniknąć. Kiedy już obaj byli nieprzytomni jakiś pijany chłopak wtaszczył ich do środka.

  Rithiora zamurowało. Odwrócił się w stronę pozostałej trójki z miną jakby chciał udać, ze nic się nie stało. Jednak nie codziennie widuje się tłum pijany do tego stopnia by okaleczać straż. Zszokowany chłopak usiadł na łóżka i spojrzawszy w podłogę zamyślił się głęboko. Tupał tylko, co jakiś czas o dębowe deski, którymi obita była posadzka. Pozostali spojrzeli krzywo na Rithiora jakby na człowieka niezrównoważonego psychicznie. Zapadła głucha cisza.

  Chłopak wiedział, ze musi cos z tym zrobić. W środku było dwóch rannych, którzy zaraz mogą umrzeć. Lecące z dużą prędkością krzesło nabiera takiej siły, że bez problemu jest w stanie zabić zwłaszcza, jeśli trafi w głowę. Rithior czuł się bezradnie. Nie wiedział, co z tym zrobić. Zadawał sobie pytanie: Jak można pomóc tym mężczyznom jednocześnie samemu się nie narażając?

  Minęło kilkanaście minut. Pozostali położyli się z powrotem nie zwracając uwagi na hałasy ani na Rithiora, który zachowywał się stosunkowo dziwnie. Kiedy wszyscy już zasnęli i cisza pogłębiła się jeszcze bardziej Rithior uznał, ze poczucie winy będzie zbyt silne jęli strażnicy umrą. Sam się sobie dziwił, czemu aż tak bardzo przejmuje się losem obcych mu ludzi. Więc zaparł się mocno rękami o krawędź łóżka i wstał biorąc kilka głębokich oddechów. Chwycił w dłoń swój niedawno nabyty miecz i począł stawiać ciche kroki w kierunku wyjścia. Przekręcił klucz i po chwili znalazł się już na ciemnym korytarzu. Droga do wyjścia była porta jednak nic nie było widać. Na dodatek stara dębowa posadzka skrzypiała na tyle głośno by zbudzić śpiącego w fotelu gospodarza. – Co robić? – Pomyślał.

  Powoli i spokojnie zaczął się rozglądać. W końcu wpadł na pomysł. Miał za sobą schody, które pokryte były jedwabnym dywanem, więc chwycił się poręczy i ustał na pierwszy stopień. Schody nie skrzypiały. Rithior ostrożnie ruszył na górę bacznie się rozglądając i uważając, na jakikolwiek głośny dźwięk, który mógłby zbudzić gospodarza lub jakiegoś klienta.

  W końcu znalazł się już na piętrze gospody. Stwierdził, ze za dużo czasu zajęło mu wchodzenie tutaj, więc szybkim krokiem ruszył do pierwszego okna, które był kilka metrów na lewo od niego. Chwycił jedną ręką a za parapet a drugą odsunął kotarę, która służyła jako osłona przed chłodnym, nocnym wiatrem. Rithior wychyliwszy się uznał,, że jest dość nisko i przerzuciwszy nogi zeskoczył na dół. Tuż nad ziemią zgiął lekko kolana, aby upaść możliwie najelastyczniej i wylądowawszy podparł się rękami.

  Teraz od karczmy dzieliło go już tylko kilka kroków, więc omijając wszystko szkła przeszedł przez ulicę i spojrzał ostrożnie przez okno przybytku. Stoły były powywracane podobnie jak krzesła i inne przedmioty. Ogień w kominku był zgaszony a jedyne światło dawała paląca się pochodnia, która leżała gdzieś na stole. Pod ścianą widać było dwóch rannych strażników i zakrwawionego karczmarza. Poza nimi w przybytku przebywało około sześciu mężczyzn. Widać było od razu, ze to zwykła biedota. Ubrania mieli podarte, byli brudni i odór wywołany ich brakiem przywiązania do higieny osobistej był odrażający. Wszyscy byli pijani jednak to nie przeszkadzało, aby dalej terroryzować karczmę.

  Rithior uznał, że skoro dwóch strażników uległo ich sile to jego elfia szybkość i czujność nic tu nie da. Nie miał szans. Starał się wymyślić jakiś plan.

 – Może wywabię ich na zewnątrz a sam szybko wejdę przez okno do karczmy, schowam się gdzieś za szynkwasem i wytłukę ich jak przyjdą. Chociaż nie! Na pewno nie wyjdą wszyscy. Kilku zostanie w przybytku. – Szepnął Rithior z niechęcią, która narastało po każdym słowie chłopca. Kiedy nagle jeden z mężczyzn powiedział wyraźnie.

 - Zabijmy ich! Walają się tylko pod nogami.

  Te słowa odbiły się echem w głowie Rithiora. Spojrzał on z przerażeniem na mówcę i wstawszy szybko przyszykował się do biegu. Minęła krótka chwila. Rithior westchnął ciężko i ruszył z całą możliwą szybkością na główną ulicę. Cały czas bacznie się rozglądał i patrzył za siebie, aby upewnić się czy żaden pijany mężczyzna nie pokusił się by pobiec za nim. Po kilku sekundach znalazł się już w rynku i dobiegłszy do wierzy obserwacyjnej, szybko wszedł do jej środka.

  W środku było zupełnie ciemno jednak to nie przeszkadzało Rithiorowi. Zaczął iść na oślep aż w końcu wyczuł pod swoją nogą pierwszy stopień. Ruszył na górę. Wbiegł zaledwie do połowy jednak znalazł to, czego szukał. Małe okienko osadzone w drewnianej ścianie było już w zasięgu wzroku. Szybko zerwał kotarę i wyjrzał przez nie. Mnóstwo małych i dużych budynków rozsianych było po całej okolicy. Jednak on szukał czegoś innego Rozglądał się uważnie, aby nie przeoczyć niczego. Trwało to chwilę i chłopiec wśród nisko osadzonych dachów ujrzał kilka wystających nad nie wieżyczek, na których widniały herby i flagi. To był zamek królewski – Tak! – Krzyknął uradowany i żeby nie tracić czasu szybko zbiegł z powrotem na dół i ruszył w kierunku ujrzanego wcześniej zamku. Przypomniał sobie, że strażnik przy bramie mówił, że w dzielnicy zamkowej znajduje się gmach straży.

  Teraz już się nie rozglądał. Obchodziła go tylko drogą, którą musiał pokonać szybko, aby uratować rzycie trójce ludzi. Biegł ile sił w nogach nie bacząc na zmęczenie i ból. Presja, jaką wywarło na nim to wydarzenie jeszcze dodawała mu sił. Kiedy nagle poczuł coś dziwnego. Jakby wszystko się w nim zaczęło gotować. Ból był nie do zniesienia, ale chłopak biegł dalej. Wtedy coś się stało. Ból zniknął a chłopak zaczął biec jakby szybciej. Rithior poczuł jak wytężyły się jego zmysły. Słyszał doskonale każdy szmer i widział wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Poczuł jak wzrasta jego siła i sprawność. Nie czuł w ogóle zmęczenie, które wcześniej tak mu doskwierało. To było coś bardzo dziwnego. Rithior spojrzał na swoje dłonie. Stały się jakby dużo bladsze i widać było na nich większość żył. Jednak to nie był czas na oglądanie własnego ciała. Chłopak przekroczył właśnie próg dzielnicy zamkowej i od razu odsłonił się przed nim gmach straży miejskiej, za którym była reszta budynków.

  Był to duży kamienny budynek, do którego wejścia prowadziły wąskie schody. Na ścianach rzadko pojawiały się okna, więc w środku musiał panować półmrok nawet w dzień. Rithior wbiegłszy po schodach ujrzał wąski zakratowany tunel, prowadzący do dalszej części dzielnicy zamkowej. Przed kratami stało czterech strażników ubranych Czarno niebieskie zbroje i hełmy zasłaniające ich twarze.

  Wtedy Rithior poczuł jak jego ciało wraca do normy. Bladsa skóra zaczęła różowieć a chłopak widział i słyszał tak jak wcześniej. Na dodatek ogarnęło go ogromne zmęczenie i oczy zaczęły same mu się kleić. Jednak nie dał za wygraną. Szybko ruszył w kierunku mężczyzn i ustawszy przed nimi powiedział głośno.

 - Jacyś pijani mężczyźni terroryzują karczmę. W środku jest trzech rannych w tym dwóch strażników!

 - Co Ty mówisz?! Jak to dwóch strażników? Jaka karczma?

 - Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Oni mogą umrzeć! Chodźcie za mną!

  Rithior odwrócił się energicznie na pięcie i ruszył a powrotem w stronę karczmy. Tym razem jednak nie biegł sam. Towarzyszyła mu czwórka mężczyzn gotowych do walki. Każdy z nich miał kij i miecz, którym mógł skutecznie powstrzymać pijanych bywalców karczmy. Biegli tak przez kilka następnych chwil mijając wszystkie budynki, które wcześniej stały na drodze Rithiora. Po paru minutach znaleźli się już koło wierzy, której chłopak dostrzegł dzielnicę zamkową i skręciwszy w prawo zobaczyli ów karczmę.

  Na drodze leżało jeszcze więcej pozbijanych kufli i kawałków mebli, a z przybytku dochodziły jeszcze głośniejsze hałasy. Cała piątka szybko zatrzymała się tuż przed wejściem do izby. Jeden z mężczyzn mocnym kopniakiem otworzył drzwi karczmy i strażnicy wbiegli do środka. Bili na oślep. Mocne ciosy zadawane twardymi kijami skutecznie zwalały z nóg zaskoczonych oponentów. Jeden z nich jednak rzucił się na Rithiora stojącego w drzwiach. Chwycił go mocno za koszulkę i obaj runęli na ziemie.

 - To Ty nas sprzedałeś śmieciu. Zginiesz! Rozumiesz Zginiesz! Nawet jak nas złapią to znajdą się nasi towarzysze. – Bełkotał lezący na Rithiorze pijak. Kiedy nagle mocny cios powędrował prosto w jego plecy tak że ten stracił przytomność. Przytomność w tedy zapadła cisza. Jakby czas się zatrzymał. Wszyscy stali w miejscu. Słychać było tylko głośne oddechy zmęczonych strażników. Rithior powoli tracił świadomość. Nie wiedział już co się dzieje. Usłyszał tylko ostatnie dwa słowa

 - Nie żyją! – Zemdlał.

  Wtedy do zrujnowanej karczmy podbiegli Shtym, Elveron i Sanjuro. Byli pewni najgorszego. Myśleli, że Rithior nie żyje. Jednak gdy zobaczyli jak jego usta drgają pod wpływem mocnego oddechu uspokoili się. Dookoła przybytku zaczęli gromadzić się ludzie. Cóż się dziwić. W karczmie leżały trzy trupy i sześciu rannych. A między nimi stali zmęczeni strażnicy. Po chwili do przybytku pofatygował się sam król. Szedł bardzo szybko i nerwowo. Miał długie siwe włosy i brodę do klatki piersiowej jednak nie wyglądał na starego. Zmarszczek miał dość mało. Spojrzenie jego było chłodne Odziany był w długą błękitną szatę i czarną pelerynę z kapturem. W ręku trzymał kij, który służył mu do podpory. Wszyscy na jego widok schylili lekko głowy na znak szacunku dla władcy.

 - Na ścięcie z nimi – Warknął król mocno zdenerwowany.

 - Publiczne Panie? – Spytał jeden ze strażników.

 - Nie! Zróbcie to w lochach. Bez publiczności – Odrzekł Władca

 - Tak Jest!

  Strażnicy poczęli wypełniać rozkaz króla, który bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę swojej siedziby. Mężczyźni zaczęli sprzątać zwłoki oraz rannych. Shtym chwycił, Rithiora aby nie został zabrany przez straż i ruszył z powrotem do gospody. Kiedy już w karczmie nie było nic do oglądania oprócz bałaganu tłum zaczął rozchodzić się i w mgnieniu oka karczma opustoszała.

  Chłopcy powoli doszli do swojego pokoju w gospodzie. Zszokowani całą tą sytuacją położyli nieprzytomnego na łóżku i sami również poszli spać.

kowal11zodiak   
sty 05 2009 Rozdział VI
Komentarze (1)

Na podróżników padł ogromny cień, który rzucał wielki kamienny mur otaczający całe miasto. Jednak droga, którą szli chłopcy prowadziła do dość sporej zakratowanej bramy poprzedzonej małym kamiennym mostkiem. Przed wejściem stało dwóch mężczyzn ubranych w lekkie szaro czerwone pancerze okrywające ich masywnej budowy ciała. Obaj byli łysi i każdy z nich dzierżył w ręku oręż.

  Podróżnicy niepewnie zbliżali się do bramy. Nie wiedzieli, co mają robić. Stanęli niczym słupy soli przed bramą patrząc się na strażników, którzy zbytnio nie przejmowali się ich obecnością. Minęło kilka chwil aż w końcu Rithior wystąpił kilka kroków na przód i ustawszy na moście zwrócił się do jednego ze strażników.

 - Chcieliśmy wejść do miasta, jesteśmy podróżnikami i wojownikami. Przybywamy z daleka. Potrzebujemy jedzenia, wody i dobrego medyka.

 - A coście tacy poharatani. Ktoś Was napadł?

 - Podróż nasza była długa i pełna niebezpieczeństw. Stoczyliśmy wiele walk i doznaliśmy sporo obrażeń. Jednak wiele Drowskich żołnierzy zginęło z naszych rąk.

 - Drowskich żołnierzy? Wybacz chłopcze, ale coś mi się nie widzi to wasze zabijanie,,Drowskich żołnierzy’’, Ale mniejsza z tym. Skąd przybywacie?

 - Z północnych krain elfów tuż za wielkim lasem.

 - Dobrze wpuszczę Was do miasta, ale musicie wiedzieć kilka rzeczy Po pierwsze miasto dzieli się na sześć głównych dzielnic: Mieszkalną, Handlową, Zamkową, Szlachecką, Biedną oraz rynek. Dzielnica mieszkalna zajmuje ponad połowę miasta. Znajdziecie tam mnóstwo domów, karczm i innych budynków, z których mieszkańcy korzystają, na co dzień. W dzielnicy handlowej możecie zakupić różne towary, które Was interesują. Jest tam dużo sklepów oraz targów, co nie znaczy, ze wszystkie. W innych dzielnicach też można spotkać sklep lub inne miejsce handlowe. Dzielnica zamkowa jest zdecydowane najmniejsza. Znajdziecie tam tylko posterunek straży, koszary gmach sądu, pośredniak, lochy oraz zamek, w którym przebywa nasz zacny król Temdor. Tam możecie szukać pracy, zanosić skargi na innych mieszkańców, lub powiadomić, króla o jakimś ważnym wydarzeniu. Do dzielnicy szlacheckiej mają wstęp tylko najbogatsi mieszkańcy miasta, straż oraz tatuowani urzędnicy. Dzielnica biedna zajęta jest przez najuboższych. Mieszka tam bardzo mało ludzi jednak straż najczęściej zostaje wzywana do te dzielnicy. Mężczyźni to istni awanturnicy. Cały czas się biją, kradną. Zawsze pijani i brudni. Nie radżę Wam tam przebywać, no chyba, że chcecie zarobić jakimś ostrym narzędziem po łbie. No i został tylko rynek. Tu mieszkańcy przesiadują najczęściej. Znajduje się tam tablica ogłoszeń, kilka sklepów, wiele pomników, wieża widokowa i scena, na której codziennie grane są darmowe przedstawienia. Dowiecie się tam wielu interesujących rzeczy, wysłuchacie wiele plotek, nowinek i wieści, które król ma do przekazania mieszkańcom. To by było tyle na temat rozkładu miasta. Teraz kilka innych rzeczy. Bramy miasta zamykane są po zachodzie słońca i żaden strażnik nie otworzy ich nikomu nawet w ważnej sprawie, no chyba, że za rozkazem króla. Gospody i karczmy czynne są całą dobę, tak, że jeśli nie macie gdzie spać za drobną opłatą można tam przenocować i dobrze zjeść. Jeśli chcecie zostać oficjalnymi obywatelami miast musicie znaleźć sobie prace lub udać się do urzędu, wpisać się do księgi, odczekać dwa tytonie, zapłacić określoną sumę do skarbca i zgłosić się do króla. Jeśli chcecie się uczyć możecie zapisać się do akademii szlacheckiej a jeżeli ktoś z Was chce zostać dobrym wojownikiem w mieście możecie zgłosić się do zakonu samurajów, gildii ninja, koszar lub do straży. To są główne szkoły walki jednak istnieje tez wiele nieoficjalnych szkółek. To chyba wszystko, co chciałem Wam powiedzieć Teraz możecie wejść.

  Kiedy strażnik skończył mówić chwycił za dużą wajchę pociągnąwszy ją odsunął się kawałek aby brama mogła swobodnie się otworzyć. Nagle kraty zaskrzypiały i zaczęły powoli podciągać się do góry. Chłopcy byli bardzo podekscytowani. Nie mogli się już doczekać wejścia do miasta. No i stało się. Przeszli powolnym krokiem przez mostek i minąwszy wielka bramę znaleźli się na głównej ulicy miasta.

  Wszędzie były tłumy ludzi i innych istot maszerujących od budynku do budynku, które rozsiane były po całej okolicy poprzecinanej bocznymi alejkami a największe z nich rozciągały się wzdłuż głównej drogi prowadzącej prosto do rynku. Najwyraźniej były do sklepy lub inne obiekty, których mieszkańcy potrzebowali najbardziej. Po bokach uliczek rosło dość sporo drzew, pod którymi ludzie mogli schronić się przed słońcem i odpocząć. Wszędzie słychać było głosy mieszkańców rozmawiających ze sobą na różne tematy, śmiechy dzieci, szczekanie psów, tupot koni i wiele innych odgłosów charakterystycznych dla miasta budzącego się do życia o poranku. Na dodatek piękne letnie słońce nadawało uroku okolicy a wszędzie unosił się zapach dobrego karczemnego piwa.

  Czwórka przyjaciół zachwycona widokiem poczęła kroczyć w głąb ulicy, aby rozejrzeć się po mieście. Mijali różne budynki, które coraz bardziej przykuwały ich uwagę. Elveron ujrzawszy napis nad drzwiami jednego z budynków Dom publiczny uśmiechnął się wrednie i sprawdził czy ma swoje pieniądze. Uwagę pozostałych przykuwały sklepy z bronią, kuźnie, karczmy i wiele innych budynków, do których musieli zawitać w najbliższym czasie. Rithior, co jakiś czas wymieniał przyjazne spojrzenie z jakimś nieznajomym przechodniem, który zwrócił uwagę na nowoprzybyłych zwłaszcza, ze byli ubrani w podarte ubrania i byli ranni. W końcu jakiś mężczyzna podszedł do chłopców zbliżających się do centrum miasta. Był wysokim, krępym człowiekiem. Ubrany był bardzo podobnie jak mężczyźni stojący przed bramą. Miał jednak trochę większą i cięższą zbroję. Cała czwórka od razu domyśliła się, ze musi być strażnikiem podobnie jak tamci jednak miał chyba jakiś wyższy stopień.

 - Witam panów. Nie widziałem Was tu wcześniej – Powiedział mocnym, donośnym głosem.

 - Może, dlatego, że dopiero przybyliśmy – Odpowiedział Sanjuro uśmiechem na ustach.

 - Domyśliłem się. Jeśli macie, choć trochę pieniędzy radżę udać się do medyka. Jest on magiem, więc jego leczenie jest szybkie i skuteczne jednak trochę kosztuje. Znajdziecie go tuż za rogiem – Wskazał palcem na jedną z bocznych alejek – Zobaczycie nie dużą drewnianą wierzyczkę, do której wejścia prowadzą schody.

 - Dziękujemy bardzo. A pieniądze na pewno się znajdą. – Wtrącił Elveron i pożegnawszy się ze strażnikiem udali się we wskazane przez niego miejsce.

  Trafili bez problemu. Budynek wyglądał tak jak opisywał mężczyzna. Chłopcy podeszli do drzwi i zastukali w duże metalowe kołatki. Rozległ się głośny huk i drzwi otworzyły się szeroko skrzypiąc przy tym dość głośno. W progu stanął staruszek. Miał długie siwe włosy trochę roztrzepane sięgające pasa i równie długą brodę. Był bardzo chudy i garbaty. Odzienie jego przypominało szatę o szarym, mocno wyblakłym kolorze. Starzec podpierał się kijem, który chronił go od upadku.

 - Proszę młodzieńcy wejdźcie! – Rzekł mężczyzna ochrypłym, lecz spokojnym głosem – Akurat nikogo nie ma

 - Dziękujemy panie. – Rzekł Rithior wchodząc do środka a za nim reszta drużyny. Drzwi zamknęły się i chłopcy znaleźli się w dość sporym pomieszczeniu. Ściany pokryte były dywanami, więc w pokoju nie było żadnych okien jednak światło dawał trzaskający w kominku ogień. Wszędzie rozłożone były papiery, fiolki, zioła. Z za ściany dobiegał dźwięk gotującej się wody. W pomieszczeniu było bardzo gorąca, więc cała czwórka zdjąwszy koszulki próbowała się ochłodzić.

  Medyk powolnym krokiem przechadzał się po pomieszczeniu cały czas zerkając na rannych przybyszy. Co kilka chwil podnosił z ziemi jakiś zwój albo fiolkę z jakimś płynem. Oceniał wzrokowo, jakie chłopcy mogą mieć obrażenia i szukał odpowiednich lekarstw, które mogą temu zaradzić. Po kilku minutach, kiedy już zebrał wszystkie potrzebne materiały odwrócił się szybko w stronę jednej ze ścian i podwinąwszy dywan zniknął nie wiadomo gdzie. Po chwili jednak każdy zorientował się, iż w ścianie umieszczone są drzwi do następnego pomieszczenia. Zaraz potem znowu medyk pojawił się w zasięgu ich wzroku. Niósł dość duży kociołek z gorącą wodą.

 - Połóżcie się tam – Wskazał ręką na koc leżący w rogu pokoju. Cała czwórka zrobiła tak jak medyk nakazał. Ułożyli się wygodnie na miękkim posłaniu i uśmiechnąwszy się do siebie czekali na reakcje starca. Mężczyzna podszedł do chłopców i machnąwszy ręką wytworzył dziwne białe światło, które w jednej sekundzie oszołomiło i uśpiło rannych.

  Medyk wiedział, co robi. Nie chciał sprawiać bólu. Kiedy chłopcu już spali uniósł rękę do góry i szepnąwszy Liwerme Saur jego dłoń pokryła niebieska aura, która rozświetliła pomieszczenie. Medyk począł powoli dotykać nieprzytomnych chłopców nucąc przy tym jakąś delficką balladę i wzdychając, co jakiś czas.

  Zabieg trwał kilka godzin. Rithior, Shtym, Sanjuro i Elveron powoli zaczęli budzić się i wstawać. Poczuli jak ich rany prawie zniknęły. Czuli się znacznie lepiej. Mogli już normalnie funkcjonować. Uśmiechnąwszy się do siedzącego na wielkim fotelu bujanym, którego wcześniej tutaj nie było medyka, Rithior wyciągnął sakiewkę i rzucił na stół kilka monet. Po chwili zrobił tak każdy z chłopców i podziękowawszy staruszkowi poczęli po kolei wychodzić na zewnątrz.,

  Słońce zmierzało już ku zachodowi, temperatura trochę się ochłodziła. Ulice nie były już tak zapełnione. Sporo ludzi jeszcze spacerowało po głównej drodze jednak nie można ich było nazwać tłumem. Co niektóre sklepy były już zamknięte, lecz Rithior wiedział, że zanim pójdą do jakiejkolwiek gospody muszą sobie kupić nowe ubrania.

  Więc zszedłszy szybko ze schodów cała czwórka wróciła z powrotem na główną ulice. Chłopcy zaczęli się rozglądać za jakimś sklepem, w którym można kupić ubrania. Spostrzegli kuźnie, łuczarza, karczmę, gospodę, szewca, stajnie, sklep z bronią białą i kilka innych budynków. W końcu zobaczyli małą skromną chatkę nad drzwiami, której widniał napis Krawiec. Chłopcy pomyśleli, że tam kupią interesujące ich rzeczy. Wiadome było jednak, iż ubrania dla czterech osób mogą trochę kosztować i nie wiadomo czy im starczy jednak dźwięk brzęczących monet w kieszeni Elverona przywrócił trochę entuzjazmu chłopcom i po krótkiej chwili znaleźli się tuż przed drzwiami domku. Wejście ledwo trzymało się w zawiasach, które okryte były rdzą jakby miały kilkaset lat. Uchyliwszy lekko drziw Rithior zajrzał do środka i po cichu wszedł. Zawiasy lekko zaskrzypiały i do środka weszła pozostała trójka. W pomieszczeniu walały się stosy materiałów, jedwabiu, wełny. Przez jedno okno z tyłu wpadały jaskrawe promienie zachodzącego słońce, dzięki, którym w pokoju nie panowała ciemność. Na środku stał nieduży okrągły stolik, lekko podziurawiony w niektórych miejscach, przy którym siedziała młoda, ładna dziewczyna o długich jasnych włosach i twarzy bardzo delikatnej. Ubrana była w czerwoną sukienkę podartą gdzie nie gdzie. Cały czas mruczała coś, ze pani ja zabije jak nie sprzeda tyle, co trzeba. Nawet nie zauważyła, gdy chłopcy weszli do środka. Była bardzo skupiona na tym, co robi. Trzymała w rękach kawałek szarego płótna i najwyraźniej szyła coś z niego.

  Rithior rozejrzawszy się po sklepie ujrzał mnóstwo różnych ubrań. Spodnii, koszul, kurtek. Wszystko, czego im było trzeba. Jednak czuł się trochę niezręcznie wiedząc, iż stoją tu już dłuższą chwile a kobieta wciąż nie zwracała na nich uwagi. Cały czas wbijała swoje piękne lodowe spojrzenie w kawałek materiału, który mocno ściskała. Postanowił dłużej nie czekać zrobił jeden głośny krok i uderzył ręką w jedną z półek jakby niechcący. Dziewczyna wyprostowała się jak oparzona i szybko odwróciła głowę w kierunku stojących klientów. Szybko rzuciła kawałek płótna i zawstydzona swoją nieuwagą stała gotowa do obsłużenia chłopców.

 - Witam panów. Chcecie kupić nową odzież, naprawić aktualną czy dręczy Was jakaś inna sprawa. – Powiedziała cichym jednak pełnym nadziei głosem. Pragnęła tylko, coś sprzedać.

 - Przyszliśmy by kupić jakieś dobre ubrania – Odparł Elveron z niechęcią. Czuł się nieswojo w towarzystwie tak mało rozgarniętej istoty.

  Cała czwórka poczęła przebierać leżące wszędzie ubrania. Wybór był bardzo duży jednak nie mogli przesadzać. Pieniądze musiały im starczyć na najbliższe kilka dni. W końcu jednak się zdecydowali. Rithior przebrał się w białą koszule z długim rękawem czarne spodnie i tego samego koloru kamizelkę typową dla elfa zawiązywaną sznurkiem. Na nogi założył czarne skórzane buty. Elveron ubrał się podobnie jak Rithior jednak nie kupił koszuli. Jego tors osłaniała tylko kamizelka, która i tak była rozpięta. Shtym nałożył na siebie czarne skórzane spodnie i szary bezrękawnik z tego samego materiału. Ta odzież idealnie podkreślała jego umięśnionej budowy ciało. Buty kupił sobie mocne i na twardych podeszwach. Ostatni chłopak ubrał się zupełnie na czarno. Założył długą rozpiętą koszule i spodnie z wilczej skóry.

  Kiedy już wszyscy byli gotowi rzucili przyjazne spojrzenie kobiecie. Ta z trudem zebrała myśli i podliczywszy cenę za wszystkie ubrania powiedziała:

 - Dwadzieścia sztuk złota się należy

  Każdy wyciągnął to, co miał jednak Elveron z wrednym uśmiechem podrzucił mieszek wypełniony po brzegi monetami i złapawszy go wysypał na blat kilka monet tak, aby akurat starczyło. Kobieta przeliczyła i zsunęła ję do małej sakiewki. Na jej twarzy zagościł wielki uśmiech i usiadłszy na krześle mocno westchnęła.

  Chłopcy powolnym krokiem opuścili budynek znowu znaleźli się na głównej ulicy. Ludzi było już dość mało a większość sklepów była pozamykana. Słońce zaraz miało zajść a drużyna nie miała gdzie spać. Shtym rozejrzał się dokładnie. Mijali wcześniej gospodę. Po chwili zauważył ją znowu. Był to duży budynek otoczony wysoką bramą. Wykonany był z czerwonej cegły i miał bardzo dużo okien. Kiedy chłopcy podeszli do drzwi powoli złapali za klamkę i weszli do środka. Kiedy znaleźli się wewnątrz budynku ujrzeli długi korytarz wzdłuż, którego co jakiś czas widać było drzwi do pokoi. Na końcu były schody na wyższe piętro. Pomieszczenie rozświetlały wiszące na ścianach zapalone świece. Tuż przy wejściu siedział wygodnie w fotelu mężczyzna. Ubrany był bardzo schludnie jak typowy szlachcic. Patrzył się obojętnie na nowoprzybyłych. Wiedział, czego mogli oczekiwać.

 - Chcemy pokój czteroosobowy – Szepnął przyjaźnie Elveron

 - Dobrze. A wiec tu macie klucz –Wręczył przyrząd chłopcu – I udajcie się do pokoju obok schodów. Zapłacicie mi jutro. Teraz nie mam głowy do rozliczania się z klientami.

  Chłopcy powolnym krokiem ruszyli w stronę pokoju. Kiedy doszli Elveron wsadził klucz w duży zamek i przekręciwszy go drzwi otworzyły się szeroko. Pokój był nieduży. Przy każdej za ścian było łóżko a na środku pomieszczenia stał stolik, na którym paliła się mała świeca. Chłopcy byli wykończeni zabiegiem u medyka wiec szybko położyli się i zgasiwszy świecę zasnęli zanim zapadł zmrok.

kowal11zodiak   
sty 02 2009 Rozdział V
Komentarze (0)

Ranni uciekinierzy spali bardzo długo. Wszystkie zadane im obrażenia goiły się z biegiem czasu. W nocy nic nie nawiedziło śpiących chłopców. Mieli dużo szczęścia. Następny dzień tak jak kilka ostatnich zapowiadał się upalnie.

  Rithiora jak zawsze obudził dotyk ciepłych letnich promieni słonecznych tym razem przebijających się przez gęstwinę pięknych, zielonych liści. Czuł, ze już nie śpi jednak nie chciało mu się wstać. Leżał sobie wygodnie na miękkim mchu. Jednak dopiero teraz zdał sobie sprawę gdzie jest i co zdarzyło się ostatniej nocy. Podniósł lekko powieki i ujrzał śpiących towarzyszy. Odetchnął z ulgą – Dobrze, zę nic im się nie stało – Pomyślał poczym powoli wstał z legowiska. Poczuł, że ból ręki trochę ustał jednak nie na tyle by dać chłopakowi spokój. Rithior powoli odwiązał opatrunek, aby zobaczyć czy rana zaczęła się goić. Dreszcz przeszedł mu po plecach. Może i ból był mniejszy jednak rana wyglądała ohydnie. Mnóstwo ropy, zaschniętej krwi i opuchlizny. Na szczęście mógł ją, chociaż ruszać. Kilka godzin temu było to nie możliwe.

  Kiedy już obejrzał swoje rany postanowił się rozejrzeć. Las, który wcześniej wydawał mu się przerażający teraz był całkiem normalny. Gęsty mech okrywał całą ziemie w głębi, której miały swe korzenie wysokie smukłe drzewa. Wszędzie roiło się od krzaków i rosnących grzybów różnego rodzaju.

  Rithior postanowił zbadać okolice. Powoli wstał i wsparłszy się kijem ruszył w kierunku, do którego zmierzali. Szedł bardzo powoli, gdyż był obolały i zmęczony po ostatniej walce. Mijał coraz to kolejne drzewa. Ku jego zdziwieniu były one rozstawione coraz rzadziej. Po kilku chwilach żmudnej drogi Rithior usłyszał jakiś szum. Im dalej szedł tym dźwięk bardziej się nasilał i stawał się coraz wyraźniejszy. Po chwili Rithior ujrzał lekkie światło. Począł zmierzać w tamtym kierunku. Światło stawało się coraz większe a szum coraz silniejszy. Wreszcie dotarło do niego, że brakuje mu kilku kroków, aby wyjść z lasu. Zdał sobie sprawę, ze w cale nie byli po środku gęstwiny. Mieli jakieś dziesięć minut drogi do wyjścia. Rithior uradował się bardzo, ze w końcu mogą wyjść z lasu, w którym omal nie zginęli. Przyspieszył kroku. Światło powoli zamieniało się w piękny widok wyżynnych traw. Spostrzegł też, iż owy szum wydaje płynąca niedaleko rzeka.

  Stanąwszy na jednym z pagórków już na samym brzegu lasy ujrzał piękny zapierający dech w piersiach krajobraz. Piękne wyżyny porośnięte gęstą zieloną trawą otulone ciepłym słońcem wyglądały jak Raj. Nieopodal płynęła nieduża rzeczka. Woda jej była bardzo czysta słońce odbijające się w jej gładkiej tafli oślepiało spoglądającego na nią chłopaka. Wszędzie dało się słyszeć cichy śpiew ptaków i inne odgłosy budzącej się do życia natury.

  Rithior uradowawszy się bardzo ze swojego odkrycia upuścił kij służący mu do podpory i pospiesznym krokiem ruszył w stronę wody. Szedł przez kilka chwil i cały czas był zachwycony piękną przyrodą. Mijał coraz to inne rodzaje kwiatów. Każdy przykuwał jego uwagę z osobna. Jednak w końcu doszedł. Spostrzegł, ze płynąca w rzece woda jest dość płytką i swobodnie mógł się w niej wykąpać. Zdjął brudną zamoczoną w krwi koszule i wszedł powoli do zanurzając się od razu. Woda była idealna. Nie za ciepła i nie za zimna. Letnie słońce ogrzewało ją przez kilka dni jednak ją troszkę ochłodziła. Rithior końcu mógł się umyć, zrelaksować i oczyścić rany z brudu. Ręka wyglądała znacznie lepiej niż wcześniej. Rithior czuł się świetnie. Jednak nic nie trwa wiecznie. Przecież czekali na niego jego towarzysze. Musiał wrócić, obudzić ich i powiedzieć, co udało mu się zobaczyć a na koniec po prostu ich tu przyprowadzić.

  Wstał, więc z niechęcią i powoli wyszedł z rzeki. Chwycił swoją koszule, która leżała na ziemi i ruszył pospiesznie z powrotem. Chciał jak najszybciej znaleźć przyjaciół przyprowadzić ich tu. I znowu szedł ta samą drogą jednak w drugą stronę. Mijał te same drzewa i krzewy. I powoli rozstawał się z dźwiękiem szumiącej rzeki. Szedł kilka minut. Aż w końcu znalazł obóz. Jego towarzysze nadal spali, więc musiał jakoś ich obudzić. Począł podchodzić po kolei do każdego z nich i szarpiąc delikatnie starał się wyrwać ich ze snu.

  Kiedy już wszyscy otworzyli oczy Rithior stanął po środku mówiąc

 - Zbierajcie się! Tak się składa, ze przez ten cały czas mieliśmy wyjście z lasu pod nosem. Jakieś dziesięć minut drogi stąd rozciąga posado pokrytych trawą wyżyn. Trafiłem też na rzekę, w której swobodnie można przemyć rany

 - A więc ruszajmy szybko – odparł pewnym i zdecydowanym głosem Shtym ruszając za Rithiorem. On zdecydowanie miał najmniejsze obrażenia. Z całej czwórki to mu najbardziej dopisało szczęcie.

  Sanjuro miał się trochę gorzej. W wyniku walki doznał kilku ciężkich obrażeń. Połamane żebro i zwichnięta kostka dawały o sobie znać po każdym kolejny kroku chłopaka. Poza tym wiele stłuczeń i siniaków, które jednak nie były przeszkodą, aby maszerować dalej.

  Z Elveronem było zdecydowanie najgorzej. Ledwo żył. Miał zmasakrowaną twarz. Całą we krwi. Był mocno poobijany i z wielkim trudem szedł o własnych siłach. Co jakiś czas mruczał pod nosem, że go boli a poza tym nic więcej nie mówił.

  Mimo licznych ran i przeraźliwego szli dalej. Chcieli w końcu wyjść z lasu, w którym prawie zginęli. Rithior znał już tę drogę, więc prowadził pozostałą czwórkę, która szła kilka kroków za nim. W końcu dotarli na miejsce. Rozciągnęły się przed nimi te same wyżyny, które wcześniej już widział Rithior. Oniemieli z zachwytu. Krajobraz był piękny. Nawet Elveron poczuł się lepiej.

  Cała czwórka uradowana wyjściem z feralnego lasu ruszyła w stronę rzeki, która była kilkanaście metrów od nich. Każdy począł powoli zanurzać woje ciało w chłodnej, czystej wodzie. Kąpiel przyniosła ukojenie obolałym kończyną, rozdartej skórze. Rany zostały obmyte z zanieczyszczeń całej czwórce jakby wróciła część sił. Po kilkunastu minutach kąpieli wyszli z wody i położywszy się na trawie zaczęli rozmyślać relaksując się przy tym.

 - I co teraz. Przekroczyliśmy już las. W którą stronę ruszamy – Spytał Rithior pozostałych, wylegujących się towarzyszy. A Shtym odparł

 - Teraz będziemy musieli iść w dół rzeki przez najbliższe kilka godzin. Tak będzie najbezpieczniej. Potem Skręcimy na wschód, na boczny trakt i jeśli dobrze pójdzie jutro będziemy na miejscu.

  Po tej, krótkiej wymianie zdań podróżnicy nadal leżeli na trawie i nie mieli zamiaru wstać przez najbliższe kilkadziesiąt minut. Co jakiś czas przekręcali się tylko na drugi bok. Nikt nic nie mówił. Każdy korzystał z chwili ciszy i spokoju

  Słońce grzało coraz bardziej. Małe poranne chmurki szybko zniknęły i niebo było czyste. Lekki chłodny wiaterek z minuty na minutę cichł, aż w końcu nikt go już nie czuł. Zrobiło się duszno. Po prawie godzinnym wypoczynku czas było się zbierać i ruszać w dalszą drogę.

Wszyscy nie chętnie zaczęli wstawać. Przygotowania trwały dosłownie chwile. Po kilku minutach cała czwórka rozpoczęła dalszą wędrówkę.

  Poczęli stawiać szybkie i stanowcze kroki. Byli pełni sił, lecz jednak ranni. Starali się jak mogli nie przerywać marszu. Chcieli jak najszybciej dojść do miasta. Tam można było odpocząć, solidnie się najeść i nieźle zarobić.

 I Szli tak kilka godzin, rozmawiając o dawnych czasach, opowiadając różne żarty. Mimo dość dużych obrażeń przyjemnie im się razem szło. Pełni nadziei oczekiwali aż w końcu ujrzą upragniony trakt, od którego prosta droga wiodła już do miasta. I tak się stało. Wśród gęstwiny traw i drzew zasłaniających horyzont. Pośród rażących w oczy promieni słonecznych ujrzeli szeroką piaszczystą drogę, nad którą wznosiła się chmura kurzu, zrobiona przez jadącego konno podróżnika albo handlarza zmierzającego z dużą szybkością w stronę miasta.

  Shtym jako pierwszy ruszył na trakt, aby zobaczyć czy trafili na dobrą drogę. Nie widział jednak nic. Przed jego oczyma rozciągała się długa prosta droga otoczona z dwóch stron szerokimi pasmami dzikiej trawy i drzewami rzucającymi cień na piaszczystą ścieżkę.

  Rithior i Elveron wzrok mieli lepszy gdyż byli elfami i spojrzawszy w kierunku, w którym idą. Pośród chmur gęstego kurzu, ujrzeli smukłą wysoką wierzę otoczoną wysokim murem. To na pewno było to miasto.

 - Już nie daleko – Wrzasnął Rithior w celu powiadomienia towarzyszy o tym, iż ujrzał cel, do którego zmierzają.

 - Teraz już tylko prosta droga. Żadnych potworów lub innych niebezpieczeństw. Będziemy szli do wieczora. Potem przenocujemy gdzieś na uboczu i rano ruszymy dalej. Przed południem będziemy na miejscu. – Podsumował, Shtym idący gdzieś z tyłu.

 - Cóż. Niech będzie. Jednak dręczy mnie mała sprawa. Mówiłeś, że to jest małe miasteczko ludzki, a ja tu widzę jakąś gigantyczną twierdzę. – Spytał ochrypłym głosem Elveron, który szedł na przedzie podpierając się kijem.

 - Może i nie jest malutkie jednak istnieje dużo więcej olbrzymów. Ale takiego już na tym terenie nie znajdziesz. Dużo większy gród jest położony jakieś 10 dni drogi na północny wschód jednak tamten teren objęty jest stanem wojny i spacerowanie sobie tam może grozić śmiercią. Istnieje kilka bocznych dróg jednak ja się już nigdzie nie wybieram. Na razie musi mi wystarczyć to miasto., - Wtrącił Sanjuro, udawając, ze nic go to nie obchodzi.

 - Wszędzie tylko wojna. Jakby zebrało się wszystkich żołnierzy ze wszystkich miast to po Drowach zostałyby tylko wspomnienia. – Burknął oburzonym głosem Rithior.

 - Tak Ci się tylko wydaje. Mroczne elfy mają mnóstwo szpiegów w miastach i jeśli doszłoby do masowego zbioru armii to na pewno by o tym wiedzieli i umieliby się zabezpieczyć. Poza tym gdyby wszystkie wojska ruszyłyby na jedną, bitwę. Zapewne Drowy w ogóle by się na nią nie stawiły, lecz podzieliłyby się na mniejsze odziały i spustoszyłyby wszystkie miasta, które zostały bezbronne.- Odpowiedział Sanjuro równie oburzonym głosem, co poprzednik.

  - W sumie masz rację. Każde miasto powinno mieć swoją armie by w razie ataku móc się bronić i ponieść mniejsze straty. Jednak wiem, że i tak wojsko imperialne nie daje z siebie wszystkiego.

 - Cóż jest w tym trochę racji, lecz zauważ Drowy szkolone są do zabijania odkąd nauczą się chodzić. To są bardzo nie bezpieczni przeciwnicy. Podczas walki w ogóle nie myślą i nie walczą technicznie. Co w pojedynkę można dobrze wykorzystać. Jednak posługują się tylko nabytą chęcią do zabijania.

 - Skąd Ty tyle o nich wiesz? Żyje na tym świecie od dość długiego czasu a dopiero teraz dowiaduje się o tak istotnych sprawach.

 - Wiem dużo więcej, ale to nie miejsce i czas na takie opowieści. W dzieciństwie bardzo lubiłem czytać różne księgi.

  Rozmowę Sanjuro Rithiorem przerwał cichy jęk Elverona, który nadepnął na ostry kamień rozcinając sobie stopę. Jednak już do pogawędki o Drowach nie powrócili.

  Minęło już kilka godzin spędzonych na marszu w stronę miasta. Wieża otoczona wielkim murem stawała się coraz bardziej widoczna zarówno dla dwójki elfów jak i Ludzi. Słońce już powoli kierowało się ku zachodowi chodny wiaterek pędzący wzdłuż traktu dawał ukojenie rozgrzanym od letnich promieni słonecznych podróżnikom. Szło im się coraz łatwiej jednak w końcu zmęczenie wzięło górę. Gdy już słońce poczęło naprawdę zachodzić chłopcy zboczyli z traktu i poczęli iść przez chwilę po trawiastych wyżynach, aby w bezpiecznym miejscy spędzić noc. Po chwili marszu wśród sięgających im do kolan traw znaleźli sobie miejsce o podnóża jednaj z wyżyn. Wybrali je, dlatego by nie byli widoczni z traktu.

  Kiedy już każdy usadowił się wygodnie w miękkiej trawie zapadła zupełna cisza i wykończeni chłopcy poczęli jeden po drugim zasypiać. Oczy kleiły im się bardzo, gdyż po całodniowym marszu nie trudno o zmęczenie i senność. Noc była bardzo spokojna. Nad chłopcami wisiało tysiące gwiazd i księżyc, który swym jaskrawym blaskiem rozświetlał okolicę. Było dość ciepło, więc chłopcy mieli idealny warunki, aby się wyspać i rano ruszyć w dalszą drogę.

  I tak się stało. Obudzeni dotykiem ciepłych promieni, które zapowiadały kolejny piękny, letni dzień zaczęli wstawać i ogarnąwszy się ruszyli z powrotem w stronę traktu, aby szybko dojść do miasta. Zostały im jakieś dwie godziny marszu. Jednak spieszyli się, gdyż chcieli dojść na miejsce przed południem. Miasto już było widać doskonale a im bliżej niego się znajdowali tym więcej zadziwiających rzeczy dostrzegali. W końcu mogli zobaczyć je całe gdyż po kilku dniach niebezpiecznej drogi rozsłociła się przed nimi wielka brama miasta.

 

kowal11zodiak    zzz  
sty 02 2009 Rozdział IV
Komentarze (0)

Las wyglądał bardzo strasznie w nocy/. Długie smukłe drzewa sprawiały wrażenie żywych. Łamiące się pod nogami patyki roznosiły echo po całej okolicy. Wszędzie panowała pusta ciemność. Słychać było tylko jęki, wycia. Jedyne światło, co jakiś czas dawał księżyc przebijający się przez gęsto rozłożone liście rosnące wysoko na koronach drzew.

  Czwórka przyjaciół szła niepewnym krokiem. Każdy rozglądał się na wszystkie strony. Bali się. Ich niespokojny i nierówny oddech słychać w najbliższej okolicy. Ale nie mogli już zawrócić. Zaszli za daleko. Chcieli tylko, aby droga była bezpieczna. Po pewnym, czasie, gdy już byli dość daleko od skraju lasu Shtym wyciągnął pochodnie z worka i rozpalił ogień o krzesiwo. Teraz droga stała się bardziej widoczna jeden nie mniej straszna niż wtedy, kiedy szli na ślepo.

  Ale nie wolno było się zatrzymać. Cała czwórka szła przez las a widok w ogóle się nie zmieniał. Te same straszne drzewa, ten sam księżyc i ta sama droga. Jednak nie wszystko było takie same. Wokół nich dało się usłyszeć jakieś dziwne dźwięki. Jakby ktoś za nimi szedł. Każdy myślał, ze to tylko wytwór ich wyobraźnie jednak wcale tak nie było. Wszystkich zamurowało, kiedy ujrzeli mnóstwo małych świecących oczu patrzących na nich z każdej strony. I nagle cichy chichot. Na oczach całej czwórki pojawiło się kilkanaście małych, ohydnych stworków, Były brzydkie, łyse i wychudzone, Miały powyginane usta i nosy. Były zgarbione a każdy trzymał w ręku jakiś kij lub kamień.

 - Gobliny. Pojedynczo nie stanowią zagrożenia, ale w grupie mogą być nie bezpieczne - Szepnął Shtym bardzo cicho

 - Grupie?! Ich tu jest ze dwadzieścia – Powiedział niespokojnym, drżącym głosem Elveron

 - Na Trzy – Przerwał rozmowę Rithior chwytając za rękojeść swojego miecza – Raz – Wszyscy stanęli w gotowości – Dwa... Trzy – Krzyknął

  Cała czwórka wyciągnęła swój oręż. Rozległ się głośny świst. I ruszyli na przód. Stworzenia przestraszyły się nagłego ataku ich potencjalnej ofiary jednak szybko również zaczęły atakować..

  Sanjuro ruszył najszybciej machnął mieczem z taką precyzją, że głowa jednego z goblinów zleciała bezwładnie na ziemie. Chłopak zrobił jeden pełny obrót i próbował uderzyć kolejne stworzenie jednak te odsunęło się. Nagle zobaczył lecący w jego stronę kamień. Nie zdążył go uniknąć. Oberwał prosto w klatkę piersiową. Po sekundzie zaczęło go atakować kilka stworzeń. Dostał mocny cios kijem w plecy, ale udało mu się dźgnąć mocno Goblina będącego przed nim. Szybko wyciągnął ostrze z brzucha potwora i zaczął machać mieczem na oślep. Został trafiony po raz kolejny tym razem w twarz. Krew wypłynęła z nosa bardzo szybko jednak Sanjuro cały czas trzymał się na nogach.

  Obok walczył Elveron. Kiedy doskoczył do pierwszego Goblina dostał kamieniem w plecy. Stracił równowagę i upadł na kolano. Jednak musiał walczyć. Sztyletem odgonił znajdujące się najbliżej stworzenie i rzucił się w szale na pierwszego z brzegu wbijając mu ostrze swego sztyletu w głowę. Sztylet wbił się jak w masło jednak nie chciał wyjść. Po chwili siłowania się wyciągnął smukłe ostrz, lecz od razu dostał kijem u skroń. Upadł

  Shtym poradził sobie trochę lepiej. Uderzywszy pierwsze stworzenie pochodnią w twarz od razu ściął z nóg następne mieczem. Cofnął się kilka kroków i zaczął biec. Szarża podziałała wbiegł w jednego Goblina z mieczem wyciągniętym do przodu tamten nie miał szans. Jednak biegnąc nie mógł się rozejrzeć od razu, gdy się odwrócił dostał kamieniem prosto w policzek. Ból był nie do zniesienia. Shtym nie był w stanie bronić się dalej przed tyloma gobelinami naraz. Powoli cofał się do tyłu i nagle jeden z potworów, które miał za plecami trafił go kijem prosto w łopatki. Cios rozerwał koszule i skórę na plecach. Ale Shtym nie upadł. Trzymał się dzielnie.

  Rithior zaś miał inną taktykę. Czekał aż przeciwnicy podejdą sami. Po chwili tak się stało. Najpierw jeden. Szedł z kijem uniesionym w górze. Rithior cofał się aż do drzew, aby żaden nie mógł go zajść od tyłu. Goblin zaatakował. Rithior bez problemu zablokował lecący na jego twarz kij i w kontrataku zabił bestie jednym cięciem. Potem jednak nie było tak łatwo. Przybiegły dwa stworzenia. Jedno od razu zaatakowało. Rithior odsunął się lekko i szybkim ruchem, samą końcówką miecza przejechał po szyi Goblina. Lecz tym czasem drugi potwór rzucił się Rithiorowi na rękę, w której trzymał ostrze i wgryzł się w nią bardzo mocno. Chłopaka sparaliżowało. Upuścił miecz i próbował wyrwać się z uścisku okropnych szczęk Goblina jednak bezskutecznie.

 Goblinów było już dwa razy mniej. Jednak wojownicy też odnieśli spore rany. Jednak musieli wziąć się w garść. Nie chcieli przecież być zjedzeni przez stado małych, plugawych potworków

  Shtym widząc całą sytuacje szybko ruszył w stronę Rithiora krzyczącego przeraźliwie. Nie patrzył na Gobliny stojące przed nim. Kiedy już był wystarczająco blisko wbił swój miecz w głowę potwora jednak sam oberwał kamieniem dosyć mocno. Rithior odetchnął z ulgą jednak ręka bardzo krwawiła. Ale nie mógł tak stać i patrzeć się jak jego towarzysze walczą. Chwycił miecz w lewą dłoń i dźgnął najbliższego Goblina, tak, że ten padł od razu

  Elveron zaczął turlać się w prawo. Chciał unikać ciosów. Kilku jednak nie zdołał. W końcu był na tyle blisko jednego ze stworzeń, że udało mu się je podciąć. Gdy Goblin upadł chłopak rzucił się na niego miażdżąc mu łokciem krtań. Jednak, kiedy leżał na stworzeniu. Dwa inne rzuciły się na niego i zaczęły okładać go kijami. Elveron padł na ziemie nie przytomny. Miał liczne rany. A potwory cały czas go biły.

  Sanjuro widząc, co się dzieje z Elveronem szybko ukatrupił jedno stworzenie, które blokowało mu dostęp do rannego przyjaciela. Rozerwał mu mieczem cieniutkie żebra i płuca. Chłopak przebił plecy pierwszego Goblina tłukącego Elverona a drugiego kopnął tak, ze tamten odleciał kilka metrów i doskoczywszy szybko do niego przybił go ostrzem do ziemi. Wiedział, ze ranny zaraz może zginąć, więc rzucił się do tyłu i zaczął osłaniać własnym ciałem Elverona. Dostał kilka razy kamieniem jednak ból był do przetrzymania.

  Została już niewielka garstka goblinów na dodatek porozrzucanych po gdzieś daleko od siebie. Już nic nie stało na przeszkodzie, aby to zakończyć. Rithior wraz ze Shtymem ruszyli w stronę stworzeń. Zabijali je jedno po drugim. Aż w końcu wszystkie Gobliny padły i cała czwórka uszła z życiem.

  W ten oto sposób znaleźli się na środku lasu, ranni pośród śmierdzących goblinich zwłok. Elveron był ledwo żywy, Sanjuro Shtym mocno oberwali a Rithior nie mógł ruszać prawą ręką. Musieli liczyć na cud. Nie mogli iść dalej. Musieli tu spędzić resztę nocy.

 - Rozpalę gdzieś tu ognisko. Wilki boją się ognia a następnego stada goblinów raczej już nie spotkamy – Rzekł Shtym poczym ledwo wstał i zaczął zbierać suche gałęzie. Elveron leżał cały we krwi. Sanjuro też stracił przytomność. Rithior zaś zerwał rękaw ze swej koszuli i zrobił sobie ucisk na ręce, aby się nie wykrwawić

  Po kilku chwilach wrócił Shtym i rozpalił ogień. Zrobiło się dosyć jasno i już wszystko bez problemu można było zobaczyć. Shtym doszedł do nieprzytomnych towarzyszy i podał im jakieś leki. Nagle odezwał się Rithior

 - I co teraz?

 - Nie wiem musimy poczekać do rana..

 - A co jak nas zaatakują?

 - To zapewne zginiemy, dlatego to nie może się stać. A jak twoja ręka?

 - Boli, ale dam rade. Ty też trochę oberwałeś.

 - Chyba jak każdy. I pomyśleć, ze teraz mogliśmy siedzieć sobie w obozie. Może zrobiliśmy błąd, ze uciekliśmy

 - Nawet jak tak to, co. Nie przyjmą nas już powrotem. Nie licz na to. Teraz trzeba szybko iść do miasta

 - Jeśli jutro przed południem wyjdziemy z lasu to będziemy już bezpieczni. Dalej rozciągają się tylko wyżynne pola.

 - mam nadzieje.

  Rithiorowi zakręciło się lekko w głowie bardzo bolała go ręka. Powoli tracić świadomość. Zamknął oczy. Padł nie przytomny na ziemie. Shtym zaś rozejrzał się po raz ostatni czy niczego nie ma w okolicy. Kiedy nic nie dostrzegł położył się i zasnął.

kowal11zodiak    zzz  
sty 02 2009 Rozdział III
Komentarze (0)

Był to dosyć duży teren otoczony niska balustradą ułożoną bardzo chaotycznie. Wejście do obozu było dość duże i przekroczywszy je tłum ujrzał wielki obóz uchodźców. Wszędzie roiło się od różnych istot. Byli tu ludzie, Krasnoludy, Elfy Nocne, Szlachetne, Leśne, Słoneczne i wiele innych. Przybyli tu z okolicznych wiosek stojących na przeszkodzie czarnym legionom. W całym obozie porozstawiane były namioty różnej wielkości i różnych kolorów. Między namiotami porozstawiane były kubły z wodą i kosze z chlebem, aby każdy mógł się najeść. Największą uwagę zwracał na siebie namiot medyka, który wywyższał się ponad inne. W całym obozie dało się słyszę rozmowy, śmiechu, Krzyki. Słychać było dźwięk ciężkiego młota uderzającego o ciężkie kowadło i chichot bawiących się dzieci, których było tutaj pod dostatkiem.

 - Rozgośćcie się tutaj. Każdy dostanie własny namiot, w którym będzie mógł spędzić kilka najbliższych nocy. Jeśli chcecie broń ustawcie się w kolejce do kowala. Może nie mamy dużego wyboru, ale zawsze lepiej mieć przy sobie jakiś kawałek miecza. Czasy są nie bezpieczne. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy medyka to zajdziecie go w tym dużym czarnym namiocie. A teraz Idę złożyć meldunek. Żegnam Was. – Rzekł donośnym głosem Arlond poczym odjechał.

  Przybysze mogli w końcu odpocząć. Każdy poszedł w swoja stronę, aby poszukać jedzenia lub miejsca do spania. Rithior zaś najpierw pomyślał o broni. Przecież nie będzie się włóczył z nożem do krojenia chleba. Więc poprawił swoją pogniecioną koszule i ruszył w stronę hałasu wydobywającego się z kuźni. Idąc przez obóz mijał przeróżne istoty. Udało mu się dostrzec nawet diable grające na flecie. Rithior czuł się tu świetnie. Mijając kolejne namioty w końcu zobaczył niskiego brodatego krasnoluda uderzającego młotem w kawał rozpalonej stali. Pośpiesznym krokiem ruszył w jego stronę. Obok stało dwóch młodzieńców. Wyglądali na ludzi. Jeden był wysoki i umięśniony. Stał bez koszulki tylko w spodniach sięgających za kolana. Miał bardzo krótkie czarne włosy. Drugi zaś był trochę niższy i chudszy. Miał średnio długie blond włosy i był mocno opalony. Jego odzienie było czarne, lecz mocno wyblakłe i przetarte.

  Rithior zobaczywszy nieznajomych zwolnił nie pewnie, ale po chwili był już na miejscu. Opary z pieca, przy, którym stał krasnolud były tak gorące, że ledwo dało się tam oddychać. Kowal spojrzał z niechęcią na nowoprzybyłego mówiąc

 - Kolejny, który przyszedł po miecz? Czy Wy mi chociaż przez chwile dacie odpocząć. Po co ci broń chudzino? Nawet jej nie udźwigniesz! Żebyś Ty, chociaż jakoś wyglądał. Mizerne to takie a na miecz się ślini.

 - Ja przynajmniej mieszczę się w drzwiach – Burknął Rithior z oburzeniem. Pozostali dwoje stali i patrzyli śmiejąc się z ciekawej wymiany zdań. Krasnolud zaś rzucił młot i podszedł no młodego elfa z pięścią mocno zaciśnięta. Dłonie jego okrywały ćwiekowane rękawice. Rithior wiedział, ze, jeśli on go uderzy skończy się to u medyka.

 - Ej długouchy. Gębę to Ty masz, ciętą. Radżę Ci się zamknąć, bo zamiast miecza otrzymasz kilka własnych zębów. – Odparł wyglądający jak kłębek nerwów Kowal. Rithior odetchnął z ulgą. Nie chciałby żeby doszło do bójki. Nie miałby szans.

  - Nie przejmuj się nim. Nikt go tu nie lubi –Szepnął niższy młodzieniec. – Ja jestem Sanjuro a to mój kuzyn Shtym – Obaj rękę wyciągnęli ku Rithiorowi.

 - Mnie zwą Rithior – Z przyjaznym uśmiechem uścisnął dłonie nowych znajomych.

  Słońce zmierzało już ku zachodowi, a oni nadal stali w kłębie gorących oparów i czekali aż Kowal skończy swoją pracę.

 - Długo mamy jeszcze tu stać– Rzekł Shtym oburzonym, lecz spokojnym głosem

 - A co ja wróżka jestem. Jak zrobię to będzie. Z resztą, kto Wam każe tu stać - Oznajmił Kowal podnosząc głos.

  Słońce już zaszło. Zaczynało się ściemniać. Wszyscy chętnie wchodzili d swych namiotów, aby po długiej drodze położyć się spać. Niektórzy byli tu od kilku dni i wiedzieli jak mają się poruszać. Jednak wielu przybyło dopiero dziś i błąkali się nie pewnie po obozie nie wiedząc, co maja robić. Każdy jednak czuł się bezpiecznie. Obóz ogrodzony jest balustradą także żadne zwierze w nocy tu nie wejdzie a czarne wojska oddalone są o kilka dni drogi.

  A trójka młodzieńców wciąż czekała. Jednak prace nad orężem powoli dobiegały końca. Nie minęło kilka chwil jak dostali swoje upragnione miecze. Ostrze ich nie było dość długie jednak bardzo ostre. Rękojeść wykonana była z drewna i została pokryta grubą skórą. Miecz był dość lekki i łatwą się nim władało.

  Rithior, Shtym i Sanjuro podali sobie ręce w geście pożegnalnym i rozeszli się każdy w swoją stronę. Teraz przyszedł czas na szukanie namiotu. Rithior schował swój nowy nabytek za pasek i począł chodzić po obrzeżach obozu w poszukiwaniu namiotu. Było już ciemno i w całym obozie zapanowała cisza. Prawie wszyscy już spali w swoich szałasach tylko Rithior jeszcze nie miał gdzie odpocząć. Zaglądał do każdego namiotu po kolei, ale wszędzie ktoś był w końcu jednak udało mu się znaleźć pusty. Wszedł do niego na kolanach i od razu padł ze zmęczenia. Po chwili ogarną go sen

  I nastał kolejny piękny letni dzień. Słońce wpadało do namiotu Rithiora przez podziurawiony sufit, którego wcześniej nie zauważył. Chłopak otworzył oczy i od razu chwycił za bochenek chleba. Czuł jak wszystkie wnętrzności skręcają mu się z głodu. Kiedy już najadał się do syta. Powolnym krokiem, na kolanach wyszedł z namiotu.

  Było dość wcześnie. Chłodny poranny wiaterek dawał ukojenie ociężałym, zmęczonym kończynom. Na trawie leżała świeża, ranna rosa a niebo było czyste jak łza. Chłopak powoli wstał. Spostrzegł, ze tylko nie liczni wyszli ze swych szałasów. Reszta jeszcze spała. Jednak jego uwagę przykuł Elveron rozmawiający z dwójką młodzieńców, których Rithior miał przyjemność poznać ostatniego dnia.

  Chłopak szybko otrzepał się z trawy, która podczas snu poprzyczepiała mu się do ubrania i pospiesznym krokiem ruszył w stroną rozmawiającej grupki. Znowu mijał ten sam obóz po raz kolejny, jednak o poranku wyglądał on jeszcze piękniej niż zwykle. Wszędzie dookoła były piękne, gęste lasy, co bardzo nadawało uroku temu miejscu.

 - Witam – Rzucił Rithior trochę zachrypniętym, zaspanym głosem

 - Witaj Przyjacielu – Odparł przyjaźnie Shtym – Mieliśmy już okazje poznać twego towarzysza. Znamy już waszą historie – Mówił a uśmiech nie schodził mu z twarzy

 - My mieliśmy gorzej. Musieliśmy uciekać, kiedy już na nas napadli. Sporo ludzi zgięło, ale reszcie udało się zbiec. – Dodał Sanjuro mniej weselszym tonem

 - Dobra, było, minęło. Teraz jesteśmy tu i nic nam nie grozi także możemy się zabawić – Odparł Elveron na przygnębiającą wypowiedź poprzednika

 - Zabawić? To muszę Cię zawieść mój przyjacielu, ale tutaj nie ma żadnych rozrywek – Rzekł Shtym

 - Cóż, ale zawsze można stąd po prostu zwiać. Już w padliśmy na taki pomysł z moim kuzynem. Dwa dni drogi stąd jest nieduże miasto ludzkie. Nigdy jeszcze tam nie byliśmy. Może skorzystamy z okazji, ze jesteśmy nie daleko? - Dokończył po kuzynie Sanjuro

 - W sumie pomysł nie jest zły. W mieście jest dużo ciekawiej. Można się lepiej obkupić, znaleźć prace. Tylko droga może być nie bezpieczna. Te lasy to już to elfickie. Tu jest dużo różnych potworów. - Oparł nie pewnie Rithior, choć wiedział, ze pomysł jest idealny

- Wiem, gdyby było, bezpiecznei już dawno razem ze Shtymem ucieklibyśmy, ale baliśmy się sami. Teraz jest nas czterech. Mamy broń. Szanse na bezpieczne dojście znacznie wzrosły. – Mówił jeden z braci z pełnym przekonaniem

 - Ja jestem za – Rzucił obojętnie Elveron chcą wyrwać się z tego miejsca

 - Dobra Ja też - - Powiedział głosem trochę nie zdecydowanym. Mu na razie obóz nie przeszkadzał, ale z drugiej strony w mieście można liczyć na coś więcej niż tylko namiot i kosz z chlebem

 - To ruszamy tej nocy. Bądźcie gotowi - Podsumował Shtym i wraz ze swoim kuzynem udał się w głąb obozu

  Dwójka przyjaciół została sama. Elveron uśmiechnął się wrednie ro Rithiora a oczy jego zaświeciły się niczym iskierki. Rithior w pierwszej chwili nie wiedział, o co chodzi jednak szybko oświecił go jeden widok. Elveron trzymał w ręku sakiewkę, która po brzegi była wypełniona złotem. Dreszcz przeszedł mu po plecach i cały czas nie spuszczał swoich wielkich zdziwionych oczu z sakiewki. A Elveron stał przed nim i dumny uśmiech rozjaśniał mu twarz.

 - Całą noc to zbierałem! – Rzekł nie przestając się uśmiechać

 - Jesteś niesamowity. A co jeśli się ktoś zorientuje, ze brak mu monet?

 - Nie zorientuje się. Wchodziłem do każdego namiotu po kolei i zabierałem tylko jedną lub dwie monety. Kiedy obszedłem wszystkie namioty to trochę się ich uzbierało.

 - Za to można kupić już coś poważnego

 - Wiem. Dlatego właśnie chce iść do miasta. Musze sobie kupić jakieś dwa dobre sztylety i kilka trucizn. Od teraz będę się zajmował kradzieżą zawodowo. A teraz wybacz, ale idę jeszcze coś ukraść. Spotkamy się w nocy – Zakończył rozmowę Elveron i udał się na obrzeza obozu w poszukiwaniu łatwego łupu.

  Rithior został sam. Nie miał nic specjalnego do roboty. Zaczął włóczyć się po obozie. Miał nadzieje, ze znajdzie zajęcie. Słońce już wzeszło i zrobiło się bardzo gorąco. Wszystkie istoty wychodziły już z namiotów. Znowu zrobiło się tłoczno i gwarno. Nie minęła godzina i kolejni uchodźcy przybyli do obozu. Nie dało się już swobodnie poruszać. Rithior ściągnął koszulkę i wrzucił ją do wiadra z wodą. Chciał ją uprać. Potem założył ją z powrotem. Odzienie było mokre, więc ochładzało nagrzane promieniami słonecznymi ciało chłopaka. Z minuty, na minute upał stawał się coraz większy. Namiot Rithiora już dawno został zdeptany przez stado ganiających się dzieci. W końcu postanowił wyjść z obozu. Przeszedł swobodnie przez balustradę i począł chodzić swobodnie wśród wysokiej chodnej trawy. Po chwili zobaczył, ze nie daleko stoi wielkie drzewo, rzucające ogromny cień. Udał się w tamtym kierunku i zrobiwszy sobie legowisko na trawie położył wygodnie opierając głowę o pień. Z dala od tłumu i promieni słonecznych

  Leżał tak przez kilka godzin aż temperatura trochę spadła. Rozmyślał o tym, co go w życiu spotkało. O matce i o przyjaciołach. Zastanawiał się, co by było gdyby się to nie stało. Pewnie nadal by siedział w swojej ukochanej wiosce i żyłby tam sobie spokojnie. Jednak los chciał odebrać mu rodzinę i wyrzucił daleko od swojego ukochanego domu. Nie można się temu sprzeciwić.

  Nastał wieczór. Rithior wiedział, ze za kilka godzin musi być gotowy. Ale tak przyjemnie się tu leżało. Cóż poradzić. Zaczął wstawać bardzo powoli. Był ociężały, więc przeciągnął się szybko i dla rozruchu zaczął biec w kierunku obozu. Balustrada była bardzo niska a wysoka skoczność Rithiora pozwoliła mu swobodnie przelecieć nad nią i upaść na nogi. Teraz zwolnił. Spokojnym krokiem podszedł do wiadra z wodą. Chciał się umyć, więc ochlapał się nią i odwróciwszy się ruszył w kierunku kosza z chlebem. Był bardzo, blisko więc dojście do niego nie sprawiło żadnego problemu. Rithior chwycił cztery bochenki i wrzucił je do swojego worka.

  Był już gotowy. Postanowił ostatni raz przejść się po obozie. Była już noc i wszyscy spali. A pozostałych jeszcze nie było widać. W końcu się doczekał. Dostrzegł, iż w jego kierunku idą Shtym i Sanjuro drugiej strony biegnie Elveron.

 - To jak. Gotowi panowie? – Powiedział Shtym patrzac pytającym wzrokiem na pozostałych

 - Jak zawsze – Odparł Elveron

 - No to ruszamy!

  Jak powiedzieli tak zrobili. Po cichu przeszli przez balustradę i szybkim krokiem ruszyli na północ w stronę miasta. Po chwili zniknęli w ciemnej gęstwinie lasu.

sty 02 2009 Rozdział II
Komentarze (0)

Rithior powoli otworzył oczy. Bardzo ciężko mu było podnieść się. Po chwili jednak dał radę. Spostrzegł, że jest w karczmie. W przybytku panował straszny bałagan. Krzesła i stoły były po przewracane. A na podłodze leżało mnóstwo zbitych kufli. Obok na stoliku spał Elveron. Rithior powoli wstał. Doszedł do okna i ujrzał spadające z nieba krople popychane silnym świszczącym wiatrem. – Co tu się działo – Powiedział sam do siebie poczym, doskoczył do śpiącego chłopaka

 - Elveronie, Elveronie. Wstawaj! – Zaczął targać śpiącego. W końcu Elveron otworzył oczy i usiadł na krześle. Miał bardzo roztrzepane włosy i był trochę zaspany

 - Co tu się stało? – Powiedział cichym głosem

 - Nie wiem, ale chodźmy stąd zanim karczmarz się obudzi. Tylko my tu zostaliśmy, tak, że będzie na nas – Przestraszony chwycił Elverona i szybko wyszli za drzwi karczemne zamykając je po cichu, aby nie obudzić karczmarza.

  Było już rano jednak nic na to nie wskazywało. Nawet jeden promie słońca nie przeciskał się przez wielkie chmury wiszące nad wioską. Deszcz padał bardzo mocno, więc w wiosce nie było jednego suchego miejsca a silny wiatr dawał o sobie znać wyginając gałęzie drzew lub łamiąc je. Na ulicach były zupełne pustki.

  Chłopcy zaczęli szybko iść w kierunku domu Rithiora. Włosy ich były mokre i rozwiane przez wiatr a na ubraniu nie było suchej nitki. Nagle coś ich zaniepokoiło. Ze strony placu dochodziły jakieś dziwne odgłosy. Jakby dźwięk trzeszczącej zbroi i tupot koni.

  I po kilku chwilach rozległ się ogromny hałas. Ktoś zadzwonił w dzwon alarmowy. Dźwięk rozchodził się bardzo szybko i dało się go usłyszeć w całej okolicy. Ptaki śpiące miedzy gałęziami drzew zerwały się obudzone ze swojego spokojnego snu i bardzo szybko odleciały daleko. A dźwięk dzwonu nie ustawał. Wszystkie Istoty zaczęły pospiesznie wychodzić ze swych domostw i. W wiosce wybuchł zamęt i chaos. Elfy nie wiedziały, co się dzieje Nagle z wewnątrz wioski dało się usłyszeć donośny krzyk mężczyzny

 - Wszyscy na plac

 Każdy mieszkaniec wioski zastosował się do rozkazu nieznajomego, stojącego tuż przy dzwonie na głównym placu. Wyglądał on na rycerza imperialnego. Ubrany w piękną, lśniącą zbroje z herbem na plecach siedział na czarnym koniu i trzymał w rękach kartkę. Nagle zaczął mówić

 - Drodzy mieszkańcy! Jestem Arlond. Trudnię się jako rycerz naszego władcy. Służę mu jako osobisty ochroniarz. Przybyłem tu dziś do Was, aby powiedzieć Wam o najnowszych wieściach. Czarne Legiony Drowskie przybyły aż tutaj na północne imperium. Są jakieś dwa dni drogi stąd. Armia imperialna nie może im stawić czoła, gdyż są kilka tygodni drogi od tych terenów. Wojska mrocznym elfów idą w kierunku morza. Chcą odciąć nam handel morski. Na drodze tej armii stoi kilka wiosek. Wiele już zostało zrównanych z ziemią. Wasza jest następna. Moim zadaniem jest odprowadzić was bezpiecznie do obozu uchodźców. Będziemy musieli wymknąć się na zachód. Tam czekają pozostali moi towarzysze i mieszkańcy innych okolicznych wiosek. Macie kwadrans na zabranie najważniejszych rzeczy i stawić się tutaj. Za pół godziny ruszamy. Nie odpowiadam na żadne pytania. Wszystkiego dowiecie się na miejscu. A teraz szybko mamy bardzo mało czasu. – Skończywszy swoją przemowę chwycił znajdujący się na jego głowie hełm i zdjął go powoli. Na jego ramiona bezwładnie zsunęły się czarne proste włosy. Widać, ze ów nieznajomy jest człowiekiem, gdyż uszu elfach brak i na krasnoluda też raczej nie wygląda

  A mieszkańcy przez chwilę stali i patrzyli z niedowierzeniem. A deszcz padał coraz bardziej. Coraz większy wiatr hulał. I nagle cichy dźwięk jakby rogu wojennego usłyszeli wszyscy z oddali. Dźwięk nadchodzącej zagłady.

  I teraz dopiero wybuchła panika. Przeraźliwe krzyki i wrzaski. Elfy muszą zostawić dorobek całego swego życia. Muszą uciekać gdzieś daleko. Wszyscy zaczęli biegać. Wybuchła panika. Nikt nie wiedział, co robić a czasu było mało

  Arlond bardzo zdziwił się, gdy, usłyszał róg wojenny. – Są już tak blisko. Przyspieszyli. Tej wioski za godzinę już nie będzie – Mruczał cicho.

  Rithior szybko ruszył w stronę swego domu. Wiedział, że musi uciekać. Jeśli tego nie zrobi zginie jak tysiące innych istot. A na to nie mógł pozwolić. Biegnąc uliczkami wioski widział panikujące elfy. Płaczące matki i żony. Wszyscy spanikowali. Chłopak szybko wbiegł do domu. Chwycił nóż i schował go za pasek. Wrzucił w worek bukłak z wodą, trochę jedzenia i kilka monet. Narzucił na siebie szary wyblakły płaszcz i przewiązał go sznurek w pasie. Kaptur na głowię założył i Chwyciwszy długi kij do podpory wyszedł z domu. Był już gotowy do drogi.

  Po kilkunastu minutach cała wioska była gotowa do drogi. Wszyscy stali na placu. A deszcz cały czas padał a na niebie nawet jednego letniego promienia. Tylko ciemne deszczowe chmury. Nagle rycerz przemówił.

 - Niech wszystkie dzieci, wszystkie stare elfy, ciężarne elfki i Ci, którzy nie są w stanie iść wsiadają na konie. Jedźcie przez las na zachód. Gdy tylko wyjedziecie na polany zatrzymajcie się i czekajcie na Nas. My będziemy szli za wami. Z Wami pojedzie kilku dorosłych mężczyzn w razie ataku potworów. A reszta zbierać się! Szybko! Idziemy bocznym traktem na zachód.

  Mobilizacja wzięła górę nad paniką. Część elfów ruszyła konno przodem a pozostali ustawili się na bocznym trakcie czekając na rozkaz Arlonda. W oddali widać było kłęby dymu i dało się usłyszeć walenie w bębny. Wielkie czarna armia zmierzała ku wiosce.

  Rithior wśród tłumów elfów odnalazł swego przyjaciela Elverona. Był równie przestraszony jak on sam. Szybko podszedł do niego i przepełnionym strachem głosem powiedział

  - Idą tu. Cała armia

 - Wiem, ale przynajmniej idziemy w bezpieczne miejsce – odparł Elveron głosem pełnym nadziei. Wtem na przód tłumu wyszedł Arlond i popędził konia, aby ten począł iść w stronę lasu na zachodzie. Armia zbliżała się coraz bardziej. Odgłosy bębnów i rogów stawały się coraz wyraźniejsze. A deszcz nie przestawał padać. Jedynie wiatr trochę ucichł, co wcale nie było znaczącą zmianą w pogodzie. Elfy rozmawiały między sobą. Każdy miał swoje zdanie na ten temat. Wśród tłumu było gwarno. Jedynie Arlond szedł na czele i rozmyślał. Rithior Elveron maszerowali z tyłu i patrzyli z żalem na wioskę, której już nigdy nie zobaczą.

  I szli tak kilka godzin. Mijali szerokie pola, łąki i okoliczne sady. A armia była coraz bliżej. Lecz w końcu odsłonił się przed nimi ogromny ciemny las, który był granicą północnej doliny elfów. Każdy już wiedział, że wchodząc do tego lasu opuszcza swój dom, porzuca wspomnienia i dawne dni. Jednak to musiało się stać. Tłum elfów zniknął pod ciemną osłoną lasu.

  Las był bardzo piękny. Wielkie drzewa sprawiały wrażenie bardzo starych. Wszędzie na ziemi był gęsty mech, który mokry był od deszczu. Ogromne korony drzew obłożone pięknymi zielonymi liśćmi nie przepuszczały wielu Kropel. Jednak nie można było powiedzieć, ze w lesie nie padało.

 Cały tłum elfów szedł po wydeptanej kupieckiej ścieżce. Każdy czuł się już bezpieczny jednak z tyłu cały czas dochodziły odgłosy wielkiej armi. Nagle z przodu uderzył donośny głos Arlonda

 - Tu jesteśmy już bezpieczni, jednak musimy się pospieszyć bo za kilka godzin zrobi się ciemno a my przed zmrokiem musimy opuścić las. Drzewce nie lubią jak się im przeszkadza spać. Tak, że przebierać nogami.

  Tłum usłyszawszy te słowa przyspieszył. Nikt nie wiedział, ze w tym lesie są drzewce. Rithior zostawił Elverona w tyle i sam udał się na sam przód, aby dogonić rycerza. Kiedy już przebił się przez tłum elfów ujrzał Arlonda prowadzącego swego konia.

 - Gdzie my dokładnie idziemy?

 - Dzień drogi stąd stworzyliśmy obóz dla mieszkańców uratowanych wiosek. Właśnie tam zmierzamy.

 - Czy tam będziemy bezpieczni?

 - Tego nie mogę Wam zagwarantować, jednak zrobimy wszystko co w naszej mocy żeby nic złego się nie stało.

 - W ogóle opowiedz mi cos o sytuacji panującej na kontynencie.

 - A coś Ty taki ciekawski?

 - Po prostu chce wiedzieć

 - A więc dobrze. Słuchaj uważnie chłopcze i nikomu tego nie rozpowiadaj. Czarne legiony wzrosły w sile. Zaczęły zajmować coraz większe terytoria. Stworzyły nawet własne niezależne imperium Drowskie. Ich wojska są bardzo liczne. Tam praktycznie każde dziecko jest szkolone do zabijania. Wiemy, ze oni są zdolni do wszystkiego, ale teraz chcemy złapać ich w pułapkę. Wszystkim mówimy, ze nasze wojska zajęte są innymi bitwami daleko stąd. Przewidzieliśmy ich ruch. Oni wysłali część swojej armii, aby uniemożliwiła nam dojście do morza. Wiedzieliśmy, ze tak będzie. Ataki z morza są naszym atutem, więc wiadomo, że musieli kiedyś to zrobić. Ale tu mają problem. Koło sto tysięcy żołnierzy imperium zajęło całą plaże i tylko czekają aż Drowy przybędą na miejsce. Wtedy ich zniszczą. Wojsk Drowskich jest dwa razy mniej także nie mają szans.

 - Życzę powodzenia – Tymi słowami Rithior zakończył tą rozmowę. Za bardzo nie wiedział, co powiedzieć. Jednak dowiedział się wszystkiego, czego chciał się dowiedzieć. Cofnąwszy się na sam koniec znów ujrzał swego przyjaciela i ramie w ramie począł kroczyć u jego boku.

  Las ten był bardzo bezpieczny, ale tylko w dzień. Nie wolno było przebywać tu po zmroku. A już powoli zaczynało się ściemniać. Ludzie zaczynali wpadać w panikę. Wiedzieli, ze za chwile mogą zginąć. Jednak Arlond, który szedł na przedzie dostrzegł niedaleko pozostałą część wioski odpoczywającą na polanie poza lasem. Elfy odetchnęły z ulgą. Minęło kilka minut i wyszli na nie wielką polanę pełną zielonej trawy. Deszcz już nie padał i zrobiło się trochę cieplej. Jednak na słońce nikt nie mógł liczyć gdyż zbliżała się noc.

 - Tu przenocujemy. Rano ruszamy dalej. Jutro wieczorem będziemy na miejscu - Krzyknął Arlond donośnym pełnym radości głosem. Był dumny z siebie. Udało mu się uratować mieszkańców kolejnej wioski.

  Elfy już były w komplecie. Cała wioskę udało się przetransportować daleko od zagrożenia. Maszerowali przez czternaście godzin. Wszystkim dokuczało zmęczenie i senność. Każdy miał ochotę położyć się i zasnąć. I tak się stało. Wszyscy rozłożyli się wygodnie pod gołym, niebem pełnym gwiazd i nie minęło kilka chwil i zapadła zupełna cisza wszyscy już spali.

  Nastał ranek. Rithiora obudziło ciepło słonecznych promieni padających na jego twarz. Gdy tylko otworzył oczy ujrzał, ze chmury zniknęły. Niebo było czyste a słonce grzało bardzo mocno. Chłopak poprawił włosy i zaczął powoli podnosić się z ziemi. Przeciągnął się i wziął głęboki oddech, aby złapać trochę świeżego powietrza. Teraz dopiero mógł swobodnie zbadać okolice.

  Wszędzie było mnóstwo elfów. Niektórzy spali a reszta była już na nogach. Było dość gwarno gdyż rozmawiali między sobą. Dookoła widać było tylko piękne lasy, z których dochodziły miłe dla ucha śpiewy ptaków. Arlond siedział oparty o drzewo. Badał wzrokiem wszystkie elfy na polanie

  Rithior przewiesił swój worek przez ramie. Sprawdził czy wszystko zabrał i uśmiechnąwszy się począł stawiać powolne kroki w kierunku rycerza. Zbliżał się do niego coraz bardziej aż w końcu Arlond zauważył idącego w jego kierunku młodzieńca, więc uniósł dłoń na znak powitania.

  -Witaj młodzieńcze. Co Cię do mnie sprowadza – rzekł Arlond do idącego w kierunku chłopaka.

 - Chciałem się dowiedzieć, kiedy dojdziemy na miejsce.

 - Dziś pogoda nam sprzyja. Jeśli wyruszymy w ciągu godziny to będziemy w obozie przed zachodem słońca.

  Rithior uśmiechnął się do mężczyzny i ruszył w stronę budzącego się do życia tłumu. W ciągu kilku chwil każdy już był gotowy do drogi. Rithior znalazł swojego przyjaciela i uchodźcy ruszyli w dalszą drogę. Tym razem marsz szedł sprawniej. Już nie szli traktem. Musieli zejść na poboczne dróżki ciągnące się wśród gęstych traw.

  Minęło południe upadł zaczął trochę doskwierać idącym elfom. Jednak wybawienie nadeszło. Przed tłumem pojawił się las, do którego musieli wejść. Rzucające cień drzewa przyniosły wielką ulgę maszerującym. W lesie było trochę chłodniej i każdy mógł dalej iść.

 Szli tak kilka godzin między wysokimi drzewami aż w końcu zobaczyli wielką polanę, do której zmierzali. Dotarli do obozu uchodźców

 

sty 02 2009 Rozdział I
Komentarze (0)

 

Była ciemna noc. Na pięknym niebie widniało tysiące gwiazd. Cichy chłodny wiatr przedzierał się uliczkami wioski lekko świszcząc. Uderzona mdłym blaskiem księżyca mieścina, zdawała się być otulona snem. Nie wszyscy jednak spali. Między niewielkimi domkami ktoś się przechadzał, zagłuszając spokojną ciszę nocy. Był to młody elf, co od razu można było rozpoznać po uszach. Jego długie jasne włosy sięgały mu do połowy pleców. Cerę miał delikatną i rysy twarzy bardzo młodzieńcze. Ubrany był jasną koszule roboczą i spodnie za kostki bardzo przetarte i zniszczone. W ręku trzymał pochodnie, która dawała jasne światło i nie pozwalała młodzieńcowi zgubić się pośród nocy. Oddech jego był niespokojny i nierówny, najwyraźniej czegoś się obawiał.

  Nagle w oddali dało się usłyszeć głośne szczekanie psa i tupot koni zmierzających w stronę wioski. Chłopak zaczął szybko biec w tamtym kierunku. Na jego twarzy widać było pełen nadziei uśmiech. Oczy jego świeciły się jak iskierki. Biegł coraz szybciej nie bacząc na zmęczenie jednak po chwili zaczął zwalniać. Jego uśmiech zaczął znikać z twarzy, a w oku zakręciła się łza. Im bliżej były konie tym bardziej smutniał. Padł na kolana. Wśród ciemności ujrzał dokładne rysy postaci. Czterech mężczyzn jadących na koniach a na piątym rumaku zwłoki kobiety.

  Miała rozdarte ubrania i mnóstwo ran na ciele. Nie miała jednej ręki i krew wypływała jej z każdego miejsca na ciele. Była zmasakrowana. Mężczyźni tylko szeptali coś miedzy sobą, co jakiś czas spoglądając na młodzieńca, który klęcząc bardzo pobladł. Wargi zaczęły mu drgać. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Jedyne słowo, jakie udało mu się wykrztusić to – Mamo – Mówiąc to słowo zaczął płakać bardzo głośno. Przeraźliwa rozpacz ogarnęła jego serce.

 - Było ich trzech. Nie miała szans – Mówili między sobą mężczyźni. Byli to okoliczni rolnicy. I stajenny, od którego wzięli konie. Wyglądali całkiem przyzwoicie. Mieli ładne i czyste koszule i długie spodnie na szelkach. Nogi osłonięte mieli wielkimi butami myśliwskimi. Na głowach mieli kaptury, ale dało się dostrzec, ze to elfy, gdyż mieli charakterystyczne długie uszy Najpierw blond włosy wystające spod kaptura.

 - Najpierw ją zarznęli a potem zgwałcili – Mówił jeden z nich

 - A na koniec jeszcze nam uciekli. – Odparł drugi, jadący bardziej z przodu – A teraz cisza, tu jest jej syn –Na tą komendę wszystkich ogarnęła cisza.

  Młodzieniec zaś klęczał cały czas patrząc się w ziemie. Łzy kapały na trawę jedna za drugą. Pięści miał mocno zaciśnięte a usta jego nie przestawały drżeć.

 - Zakryjcie ją jakoś. Nie może na nią patrzeć w takim stanie – Mówiąc to szybko zahamował idące konie. Ostatni zaś, jadący kilka kroków za nimi zeskoczył z konia i wyciągnął z torby kawałek materiału. Podszedł do zwierzęcia wiozącego zwłoki i narzucił na nią płótno. Jednak zahaczywszy ręką o klamrę od paska trzymającego ciało zrzucił zwłoki kobiety, które spadając odwróciły się w stronę klęczącego na ziemi chłopca.

  Młodzieniec nie wytrzymał. Gniew i rozpacz, która w nim siedziała przeszła możliwe do wytrzymania granice. W jego głowie nie było już smutku. Przepełniła go wściekłość i nienawiść. Chłopak zaczął krzyczeć. Tak głośne, ze śpiący mieszkańcy zaczęli budzić się i powoli wyglądać ze swych domostw. Chłopak zaczął powoli wstawać. Był cały czerwony a na jego twarzy widać było tylko gniew. Nagle odwrócił się szybko w stronę lasy i nie mówiąc słowa zaczął biec w jego. Jeden z mężczyzn ruszył za nim jednak wściekłość chłopca wzięła górę nad mięśniami. Nikt już nie zdołałby go złapać. Nie minęło kilka chwil jak chłopak zniknął w ciemnej ścianie lasu.

  Mimo ciemności i strachu on nadal biegł przepełniony ogromną wściekłością. Suche patyki łamały mu się po nogami a drzewa zagradzały mu drogę. Wszędzie było słychać głośne wycie wilków i huczenie sów. Ale on się nie bał. Myślał tylko o zemście. Po kilku chwilach ciągłego biegu Jego genialny elfi słuch wykrył coś, co nie jest charakterystyczne dla odgłosów nocnego lasu. Był to śmiech orka. Młodzieniec wyciągnął swój nóż, który zawsze nosił w pochwie za paskiem. I cały czas biegł a nie widać było po nim zmęczenia. Zaczął powoli zbliżać do się do tych dziwnych odgłosów jednak coś go zaniepokoiło. Usłyszał za sobą kroki. Zatrzymał się i odwrócił gwałtownie.

Ukazała mu się postać. W ciemności nie mógł dostrzec dokładnie, kto to jest. Jednak zbliżając się do niej w końcu spostrzegł, kto za nim szedł. Był to Elveron miejscowy złodziejaszek. Ubrany był w czarną kamizelkę i czarne podarte spodnie. W ręku trzymał sztylet. Piękny i błyszczący.

 - Co ty chłopie sam na orki idziesz? Chcesz zginąć? – Syknął Czarny chłopak, bardzo po cichu

 - Czego chcesz Elveronie? Nie masz już, kogo okradać. Idź stąd!.- Odparł przepełniony nienawiścią chłopak.. Głos był jego donośny i mocny. Mówiąc to odwrócił się i zaczął iść dalej.

  - Rithior czekaj! – Szepnął i zaczął biec za Młodzieńcem. Chłopak nie miał czasu na odganianie natrętnego Elverona. Biegł ile sił. Aż w końcu zobaczył w oddali to, czego szukał. Pragnienie zemsty jeszcze się w nim nasiliło.

 W niewielkiej odległości od chłopców widać było rozpalone ognisko. Ogień rozświetlał najbliższą okolice trzeszcząc przy tym dosyć głośno. Dookoła siedziała grupa orków. Były to dwumetrowe, dosyć grube stworzenia. Cale brudne i brzydkie. Ich łyse łby były całe splamione w świeżej krwi. Rithior dobrze wiedział czyja to krew. Ubrane były jakieś podarte płótna. Każdy trzymał w ręku kawał surowego mięsa a obok leżały jakieś kije. Nagle do siedzących przy ognisku doszedł jeszcze jeden. Łącznie było ich czterech.

 - Mam plan! – Powiedział Elveron spoglądając na Rithiora – Orki są bardzo głupie. Chwyć kamień i rzuć na drugą stronę. One tam pójdą wszystkie. Tam stoi wiadro wody – Pokazał na stojące obok ogniska naczynie przepełnione brudną wodą. – Ja podbiegnę i szybko zgaśże ogień. My elfy widzimy lepiej w ciemności. Orki nie będą wiedziały, co się dzieje. A my je zabijemy.

 - Idź stąd. Poradzę sobie sam – Burknął chłopak spoglądając głęboko w oczy Elveronowi.

 - Wiem, że jesteś wściekły, ale pójdziesz tam i zginiesz. Zacznij myśleć. Chwyć kamień! – Odparł niespokojnym głosem.

 Rithior przemyślał sprawie i chyba uznał plan Elverona za stosowny. Powoli i ostrożnie podniósł kamień z ziemi. Uniósł dłoń do góry i  z całej siły rzucił go wysoko nad orkami.

 Kamień leciał wysoko nad głowami ohydnych bestii i spadł kilkanaście metrów za nimi. Orki nagle zerwały się z miejsc i i ruszyły w stronę odgłosu upadającego kamienia. Wtedy Elveron zaczął biec w stronę ogniska. Nim orki się obejrzały ogień został zgaszony. Rithior chwycił mocno sztylet i szybko wstał. Nigdy jeszcze nie miał do czynienia z orkiem. Nigdy jeszcze nikogo nie zabił. Teraz zaczął się bać. Jednak szedł szybko w stronę orków. Wiedział, co one zrobiły jego matce. Tego nie mógł darować. Stwierdził, że musi przezwyciężyć strach. Wtedy zaczął biec. Spostrzegł, że Elveron biegnie po drugiej stronie. Rithior zacisnął mocno dłoń na sztylecie i rzucił się w stronę jednego orka. Ten za nim się obrócił już miał ostrze w karku. Powoli osunął się na ziemie a chłopak wyciągnął nóż. Elveron zaś podciął ścięgna orkowi, aby ten się przewrócił a potem zadał silny cios prosto w serce bestii. Pozostała dwójka zorientowała się, co się dzieje i ruszyła na ślepo w stronę odgłosów wydawanych przez chłopców. Rithior wiedział, ze zaraz może zginąć jednak teraz nie było odwrotu. Chłopak starał się unikać wielkiego kija. Wiedział, że jak nim dostanie to zginie. Powoli zaczął się męczyć. A ork cały czas machał bronią. Musiał w końcu zadać cios. Po chwili zanurkował pod kijem podczas jednego z ciosów orka i zanurzył ostrze noże w brzuchu potwora. Jednak ork ostatnimi siłami uderzył Rithiora w głowę. Obaj padli na ziemie.

  Chłopak zobaczył, że Elveron dzielnie walczy z jednym orkiem jednak szybko się męczy. Ork trafił go kilka razy, ale chłopak w końcu, z wielkim trudem zadał śmiertelny cios. Wbił swój sztylet w głowę potwora.

  Rithior powoli tracił przytomność. Miał sporą ranę na głowie. Ale nie bał się. Wręcz przeciwnie. Czuł ogromną radość. Pomścił śmierć swojej matki. Rana krwawiła coraz bardziej aż w końcu przeszył go przeraźliwy ból. Zemdlał.

  Elveron bardzo zmęczony walką usiadł na ziemie głośno oddychając. Wiedział, ze Rithior potrzebuje pomocy. Rana jest poważna. – Muszę wziąć się w garść – Mówił szeptem. Zerwał kawałek nogawki od swoich spodni i szybko obwiązał głowę rannego, aby zatamować krew. Po chwili wziął Rithiora na plecy i zaczął powoli kroczyć w kierunku wyjścia.

  Zaczęło się już powoli rozjaśniać. Nie było już widać gwiazd. Natura zaczęła budzić się o życia. A On cały czas szedł a do wyjścia jeszcze daleko. Powoli tracił siły. Też doznał sporych obrażeń. Po chwili upadł na kolana. Położył Rithiora na ziemi i sam padł ze zmęczenia. Był bardzo spragniony. Ciężko mu było oddychać. Myślał, ze to już koniec. Ale nadszedł ratunek. Elveron spostrzegł kilku elfów z wioski jadących na koniach. Jechali bardzo szybko. To byli Ci sami, którzy znaleźli matkę Rithiora.

  Kiedy do nich podjechali szybko wsadzili chłopców na konie i ruszyli w stronę wioski. Elveron wiedział, że już jest bezpieczny i stracił przytomność.

  Minęło kilka ciepłych, letnich dni. Rithior leżał w łóżku we własnym domu. Lecz zupełnie sam. Matki już nigdy przy nim nie będzie. A ojciec zmarł dawno temu. Rithior został sierotą. Ale na razie nie zdawał sobie z tego sprawy. Od kilku dni był nieprzytomny. Jednak dziś jego stan się bardzo poprawił. Elfickie zioła i leki z dobrych roślin bardzo mu pomogły.

  Zaczął powoli się przebudzać. Otworzył lekko oczy. Słoneczne promienie od razu uderzyły w niego rażąc go bardzo. Przez otwarte okna do pokoju wpadała woń letnich kwiatów. Rithior obrócił się na bok i ponownie otworzył oczy. Ujrzał wnętrze swego domu. Nic się tu nie zmieniło. Na środku stał duży stół a za nim kilka półek z jedzeniem. Za ścianą były schody do piwnicy gdzie leżały wszystkie rzeczy potrzebne w domu.

  W końcu nabrał sił, aby wstać z łóżka. Powoli podniósł się i stanął na nogi. Dopiero teraz sobie wszystko przypomniał. Ogarnął go smutek. Nie mógł jednak się dłużej zamartwiać. Już kilka dni .zyje w żałobie. Trzeba żyć dalej. Nagle poczuł straszliwy głód. Nie jadł nic od kilku dni. Podszedł do jednej z półek i chwycił woreczek ryżu i kwaśne mleko. Usiadł przy stole i począł jeść. Gdy zjadł wypił pół bukłaka wody. Czuł się już najedzony

  Powolnym krokiem zaczął zmierzać ku wyjściu. Odsunął kotarę i wyszedł na zewnątrz domu. Poczuł no sobie dotyk ciepłego letniego słońca. W powietrzu unosiła się woń kwiatów i świeżej trawy. Wioska tętniła życiem. Na trawniku przed jego domem bawiły się elfie dzieci. Obok jakaś kobieta prała ubrania w strumieniu. Niedaleko stał stragan z jedzeniem a kolejka do niego była bardzo długa. Piękne zielone drzewa rozstawione po całej okolicy rzucały cień na wylegujące się elfy. Po drugiej stronie widać było handlarzy, którzy przybywają z miast, aby sprzedać swoje towary. Piękne kwiaty nadawały ziemi kolorów a piękne elfi przechadzające się po uliczkach przyciągały wzrok każdego elfa. Widać była wracających z lasu zielarzy, którzy od samego rana szukali ziół na okolicznych łąkach i w pobliskim lesie, który też wyglądał przepięknie o tej porze dnia. Rithior wziął głęboki oddech i począł stawiać kroki w kierunku domu Elverona

  Było już południe. Elfy nie spędzały czasu w domach. Nie chciały marnować takiego pięknego dnia. Wiele osób chodziło po wiosce rozmawiając ze sobą. Na placu centralnym stali grajkowie, którzy rozweselali przechodzące koło nich elfy. Na niebie nie było ani jednej chmurki.

  Rithior spostrzegł gdzieś na uboczu wielki stóg siana. Zobaczył siedzącą na nim postać. To był Elveron. Chłopak uniósł ręke w geście powitalnym i począł zmierzać do swojego przyjaciela. Elveron ucieszył się widząc Rithiora. Szybko zeskoczył na ziemie i zaczął biec w jego stronę. Nie był już ubrany w swoje czarne podarte ubrania. Teraz miał na sobie białą jedwabną koszule i szare spodnie do kostek zaciśnięte na dole sznurkiem.

 - Witaj przyjacielu! Jak twoje rany goją się – Krzyknął do Rithiora głosem przepełnionym radością. W końcu mógł ujrzeć towarzysza

 - Elveronie! Moje rany są niczym w porównaniu z twoimi – Odpowiedział głosem równie radosnym

 - Chciałem Ci Przypomnieć, że to ja dźwigałem Cię na plecach i ratowałem Ci życie – Spojrzał na niego dumnie

 - Może, ale i tak ja jestem lepszym wojownikiem – Odparł ironicznie Rithior

 - Tak? – Zapytał podejrzliwie

 - Żartuje przyjacielu. Dziękuje za ratunek. Jestem Ci winien przysługę - Podał rękę Elveronowi i szczerz się do niego uśmiechnął

  Obaj przyjaciele ruszyli w stronę karczmy, aby razem napić się dobrego piwa i zjeść kawał jakiegoś pieczonego mięsa. W karczmie było bardzo gwarno. A tłumy bywalców sprowadziła nowa dostawa najlepszego mięsiwa, którym można się najeść do syta. I w ten sposób przybytek przepełniony był przeróżnymi istotami do późnej nocy.

 

sty 02 2009 Wstęp
Komentarze (0)

 

  Po bardzo wielu latach nieustających wojen nastały czasy wielkiego pokoju. Wszystkie rasy nawet Drowy inaczej zwane mrocznymi elfami zaprzestały działaniom wojennym. Bezsensowny rozlew krwi zamienił się w tolerancje miedzy rasową. Tylko orki, które od wielu lat nie są uznawane za rasę zostały wykluczone ze społeczeństwa i zaczęto je traktować jak potwory panoszące się gdzieś po lasach. Były one tępione i zabijane a prawo na to pozwalało. Wiele razy próbowano wprowadzić tolerancje dla tej razy jednak bezskutecznie. Orki posługują się instynktem. Czasami nie wiedzą, co robią. Zabijanie jest u nich na porządku dziennym. Mimo to nie nalezą do silnych mimo ich wielkiej postawy. Jeden dobrze wyszkolony wojownik zabije kilkunastu naraz. Ale w tych czasach nikt ni przejmował się orkami, które i tak były wielka rzadkością i inne rasy mogły cieszyć się pokojem. Każdy mógł swobodnie podróżować po kontynencie nawet w nocy, gdyż wszystkie plugawe potwory skryły się w swych podziemnych czeluściach. Nie było bandytów ani złodziejaszków, gdyż w miastach było wiele miejsc pracy i bardzo łatwo było zarabiać. Zaczęto budować wspólne osady dla wszystkich ras, aby wszystkie istoty mogły poznać się ze sobą.

  I tak było przez wiele lat, ale nastał czas nowych pokoleń a nowe pokolenia to Nowe zasady rządzące wielkim światem. Wszystkim istotą chyba zaczął nudzić się pokój i znowu zapragnęli rozlewu krwi. Zaczęło pojawiać się sporo bandytów. Coraz więcej bestii wychodziło na powierzchnie. Już nie można było tak swobodnie podróżować. Zaczęły powstawać klany i organizacje, którym nie podobał się panujący ustrój. Stawiały one sobie jeden cel lub jeden pogląd na pierwszym miejscu. Niektórzy wielcy przywódcy zaczęli ginąć w tajemniczych okolicznościach ludzie zaczęli posądzać o to mroczne elfy.. Po kilku latach pogarszania się tej sytuacji wybuchła pierwsza od setek lat wojna, którą nazwano początkiem końca.

  Całe wschodnie imperium wystąpiło naprzeciw czarnym legionom Drowów. Ludzie szybko znaleźli sobie sprzymierzeńców w Elfach i Krasnoludach a w ciemne szeregi wstąpiły gnomy, dla, których zawsze liczyły się tylko zyski. I w ten oto sposób po wielu latach znowu zabrzmiał wielki, imperialny róg wojenny.

  Każdy już wiedział, że świat znowu jest skazany na setki lat wojen. Od teraz tylko w miastach było bezpiecznie. Wioski były palone i niszczone a na drogach grasowali bandyci i groźne potwory. Nawet wyszkolony wojownik bał się wyjść naprzeciw ogrowi, który drzewa łamie jak patyki. A takich bestii było dość sporo.

  Jednak nie wszystkie ziemie były niebezpieczne. Istniało jeszcze kilka terenów, których nie dosięgną wojenny ogień. Tam wciąż panował spokój, ale każdy wiedział, ze już to się niedługo skończy. Drowy zajmowały coraz większe tereny i zdobywały coraz więcej sojuszników. Jednak imperium broniło się dzielnie.

kowal11zodiak    wstęp  
sty 02 2009 Witam
Komentarze (1)

Cześć wszystkim nazywam się Kowal. Jestem nastolatkiem, który urażony polskimi powieściami fantasy (oczywiście oprócz Wiedźmina - Sapkowski szacun) sam postanowił nadrobić straty. Zacząłem pisać książkę i chce abyście Wy ją zobaczyli. Co kilka dni będę zamieszczał kolejny rozdział. I błagam Was może się okazać, że dostrzeżecie sporo błędów ortograficznych lub innych, jednak starałem się ich nie robić, a ostateczne sprawdzenie zrobię dopiero, gdy zakończę pisanie.
Pozdrawiam wszystkich
Kowal